IV. SPRAWIEDLIWOŚĆ WZGLĘDEM STWÓRCY - Małżeństwo

Monogamia a nierozerwalność
Cały tok rozważań zawarty w poprzednich rozdziałach ze ścisłą wewnętrzną koniecznością prowadzi do uznania zasady monogamii (jednożeństwa) i nierozerwalności związku małżeńskiego. Podstawą ostateczną, a zarazem pierwszym źródłem tej zasady, jest norma personalistyczna sformułowana i wyjaśniona w rozdziale I. Jeżeli osoba x żadną miarą nie może być dla osoby y przedmiotem użycia, tylko przedmiotem (a raczej współ-podmiotem) miłości, potrzeba, zatem odpowiednich ram dla związku mężczyzny i kobiety, w którym pełne współżycie seksualne realizuje się tak, że równocześnie jest zabezpieczone trwałe zjednoczenie osób wchodzących w ów związek. Wiadomo, że związek taki nazywa się małżeństwem. Próby innego rozwiązania problemu małżeństwa - poza ścisłą monogamią, (w czym już zawiera się nierozerwalność) - są niezgodne z normą personalistyczną, nie dorastają do jej ścisłych wymagań. Osoba zostaje wówczas postawiona w sytuacji przedmiotu użycia dla drugiej osoby, w sytuacji takiej zostaje postawiona zwłaszcza kobieta (x) w stosunku do mężczyzny (y). Tak dzieje się w wypadku poligynii, o której zwykle myślimy mówiąc o poligamii (poly-gynia - związek jednego mężczyzny z wielu kobietami, poly-gamia - wielożeństwo). Wiadomo jednak, że spotykamy się w dziejach ludzkości również z wypadkami poliandrii (poly-andria - związek jednej kobiety z wielu mężczyznami); wielożeństwo idzie wówczas w przeciwnym kierunku. 
Problem małżeństwa ujmujemy tu przede wszystkim ze względu na zasadę miłowania osoby ("norma personalistyczna"), czyli traktowania jej w sposób odpowiadający temu bytowi, jakim osoba jest, Zasada ta godzi się w pełni tylko z monogamią i nierozerwalnością małżeństwa, a sprzeciwia się zasadniczo wszelkim formom poligamii, tj. zarówno poligynii, jak i poliandrii; sprzeciwia się również zasadzie rozerwalności małżeństwa. Merytorycznie, bowiem biorąc, we wszystkich tych wypadkach osoba zostaje postawiona w sytuacji przedmiotu użycia dla drugiej osoby. Wobec tego samo małżeństwo jest tylko (a w każdym razie przede wszystkim) taką instytucją, w ramach, której realizuje się używanie seksualne mężczyzny i kobiety, ale nie realizuje się trwałe zjednoczenie osób oparte na wzajemnej afirmacji wartości osoby. Takie, bowiem zjednoczenie musi być trwałe, musi trwać tak długo, jak długo trwa w relacji dla jednej z tych osób druga. Chodzi tu nie o jej trwanie duchowe, to, bowiem jest, ponad-doczesne, ale o trwanie w ciele, które się kończy ze śmiercią. 

Dlaczego o to trwanie chodzi? Dlatego, że małżeństwo jest nie tylko duchowym związkiem osób, ale także cielesnym i ziemskim62 . Zgodnie z odpowiedzią, jakiej udzielił Chrystus saduceuszom (Mt 19,3-9) pytającym o los małżeństwa po zmartwychwstaniu ciał - co jest oczywiście przedmiotem wiary - nie będą wówczas ludzie; żyjący ponownie w ciałach (uwielbionych), "ani się żenić, ani za mąż wychodzić": Małżeństwo jest ściśle związane z cielesną i ziemską egzystencją człowieka. Tym się tłumaczy jego naturalne rozwiązanie przez śmierć jednego ze współmałżonków. Drugi jest wówczas wolny i może zawrzeć ponownie małżeństwo z inną osobą. W prawie nazywa się to bigamia succesiva (drugie małżeństwo), co należy ściśle odróżnić od bigamia simultanea - tę nazywa się w języku potocznym krótko bigamią - jest to związek małżeński z nową osobą przy równocześnie istniejącym małżeństwie z jakąś osobą dawniej poślubioną. Jakkolwiek drugie małżeństwo po śmierci współmałżonka jest uzasadnione i dozwolone, to jednak ze wszech miar godne pochwały jest pozostawanie w stanie wdowieństwa, w ten sposób, bowiem wyraża się m.in. lepiej zjednoczenie z tą osobą, która odeszła przez śmierć. Wszak sama wartość osoby nie przemija, a zjednoczenie duchowe z nią może i winno trwać nadal, również wówczas, kiedy ustało zjednoczenie cielesne. W Ewangelii, a zwłaszcza w listach św. Pawła, czytamy nieraz o pochwale wdowieństwa i bezwzględnego jednożeństwa. 

W ogóle w nauczaniu Jezusa Chrystusa sprawa monogamii i nierozerwalności małżeństwa została postawiona stanowczo i definitywnie. Chrystus miał przed oczyma fakt pierwotnego ustanowienia małżeństwa przez Stwórcę, małżeństwa o charakterze ściśle monogamicznym (Rdz 1,27; 2,24) i nierozerwalnym, ("Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza") i do niego odwoływał się stale. W tradycjach, bowiem Jego bezpośrednich słuchaczy, Izraelitów żyła pamięć poligamii patriarchów oraz wielkich przywódców narodu i królów (np. Dawida, Salomona), podobnie jak pamięć wprowadzonego przez Mojżesza tzw. listu rozwodowego, dopuszczającego w pewnych warunkach rozerwanie małżeństwa zawartego prawnie. 

Otóż Chrystus stanowczo przeciwstawił się tym tradycjom obyczajowym, akcentując pierwotne ustanowienie małżeństwa, pierwotną myśl Stwórcy z nim związaną ("[...] ale od początku nie było tak"). Ta myśl, idea małżeństwa monogamicznego żyjąca w myśli i woli Stwórcy, została wypaczona także wśród "narodu wybranego". Poligamię patriarchów tłumaczy się często wolą posiadania licznego potomstwa, w ten sposób wzgląd na prokreację jako obiektywny cel małżeństwa usprawiedliwiałby wielożeństwo w ramach Starego Zakonu, analogicznie usprawiedliwiałby też wielożeństwo wszędzie tam, gdzie miało - ono służyć temu samemu celowi. Równocześnie jednak księgi Starego Testamentu dostarczają dosyć dowodów na to, że wielożeństwo (poligamia) w praktyce przyczynia się do traktowania kobiety przez mężczyznę jako przedmiotu użycia, w rezultacie do jej upośledzenia oraz do obniżenia poziomu moralności samego mężczyzny; wskazują na to np. dzieje Salomona. 

Usunięcie poligamii i przywrócenie monogamii oraz nierozerwalności małżeństwa pozostaje w najściślejszym związku z przykazaniem miłości rozumianym tak, jak je tu od początku rozumiemy - jako norma personalistyczna. Skoro całe obcowanie i współżycie osób różnej płci ma dorastać do wymagań tej normy, zatem musi ono kształtować się według i wokół zasady monogamii i nierozerwalności, "wokół" o tyle, że zasada: ta rzuca światło na wiele innych szczegółów związanych ze współistnieniem i obcowaniem mężczyzny i kobiety. (Przykazanie miłości, tak jak zawiera się ono w Ewangelii, to więcej niż sama "norma personalistyczna", tkwi w nim równocześnie podstawowe prawo całego porządku nadprzyrodzonego, nadprzyrodzonego odniesienia do Boga i ludzi. Niemniej "norma personalistyczna" tkwi w nim z całą pewnością, jest to jakby naturalna zawartość przykazania miłości, ta treść, którą pojmujemy również bez wiary, samym tylko rozumem. Dodajmy, że stanowi ona również warunek rozumienia i realizowania pełnej, czyli nadprzyrodzonej, treści przykazania miłości). 

Z wymogami normy personalistycznej kłóci się poligamia, a także rozerwalność prawnie zawartego małżeństwa (tzw. rozwód), który zresztą w praktyce prowadzi do poligamii; Rzeczy, te - zwłaszcza jako wyraz potraktowania osoby drugiej płci jako "przedmiotu reprezentującego tylko wartość seksualną" oraz potraktowania małżeństwa jako instytucji opartej na tej tylko wartości i jej tylko służącej, a niesłużącej osobowe; mu zjednoczeniu osób - idą z sobą w parze. 

Człowiek jest istotą, która ma zdolność myślenia pojęciowego, a w związku z tym zdolność kierowania się zasadami ogólnymi. W świetle tych zasad, tj. trzymając się konsekwentnie normy personalistycznej, trzeba przyjąć, że w wypadkach, w których wspólne życie małżonków z jakichś prawdziwie poważnych przyczyn (zwłaszcza z przyczyny zdrady małżeńskiej) staje się niemożliwe, istnieje tylko możliwość separacji, czyli rozdzielenia małżonków bez zrywania samego małżeństwa. Oczywiście i separacja jest złem ("koniecznym") z punktu widzenia istoty małżeństwa, które powinno być trwałą jednością mężczyzny i kobiety. Nie mniej w tym złu nie zawiera się przekreślenie samej zasady personalistycznej: żadna z osób, a zwłaszcza kobieta, nie zostaje postawiona zasadniczo w pozycji przedmiotu użycia dla drugiej. Byłoby tak natomiast, gdyby pomimo faktu, że przynależała ona po małżeńsku do drugiej osoby (w ramach ważnie zawartego małżeństwa), ta druga osoba mogła ją porzucić, łącząc się za jej życia po małżeńsku z inną. Gdy natomiast tylko odstępują od współżycia małżeńskiego oraz od całej małżeńsko-rodzinnej wspólnoty życia nie łącząc się małżeństwem z innymi osobami, wówczas sam porządek osobowy nie jest w niczym naruszony. Osoba nie zostaje zepchnięta do rangi przedmiotu użycia, małżeństwo zaś zachowuje charakter instytucji służącej osobowemu zjednoczeniu mężczyzny i kobiety, a nie tylko ich współżyciu seksualnemu. 

Musimy przyjąć, że mężczyzna i kobieta współżyjąc z sobą po małżeńsku jednoczą się jako osoby, a zatem zjednoczenie to trwa tak długo, jak długo te osoby żyją. Nie możemy natomiast przyjąć, że zjednoczenie to trwa tak długo tylko, jak długo same osoby tego chcą, to, bowiem właśnie: sprzeciwiałoby się normie personalistycznej: norma ta bierze, bowiem za podstawę osobę jako byt. Z tego punktu widzenia mężczyzna i kobieta, którzy w ramach ważnie zawartego małżeństwa współżyli z sobą po małżeńsku, obiektywnie są zjednoczeni z sobą w sposób nierozrywalny inaczej jak tylko przez śmierć jednego z nich i niczego nie zmienia w tym ta okoliczność, że z biegiem czasu któreś z nich lub nawet oboje przestają tego chcieć, nie może to żadną miarą znieść faktu, że są obiektywnie zjednoczeni z sobą jako mąż i żona. Może jednemu z nich lub też obojgu zabraknąć subiektywnego pokrycia dla tego zjednoczenia, może nawet wyrosnąć taki stan subiektywny, który się temu zjednoczeniu psychologicznie lub psycho-fizjologicznie sprzeciwia. Stan taki tłumaczy ich rozdzielenie "od łoża i stołu" (to właśnie jest separacja), ale nie może unicestwić faktu, że są obiektywnie zjednoczeni, i to jako małżonkowie. Trwałego, dozgonnego utrzymania tego zjednoczenia domaga się właśnie norma personalistyczna, która stoi ponad wolą i ponad decyzją każdej z zainteresowanych osób. Inne postawienie tej sprawy stawiałoby osobę merytorycznie w pozycji przedmiotu "używania", co równa się zniweczeniu obiektywnego porządku miłości, w którym afirmuje się ponad-użytkową wartość osoby. 

Porządek ten natomiast zawiera się w zasadzie ścisłej monogamii, która utożsamia się z nierozerwalnością ważnie zawartego małżeństwa. 

Jest to zasada trudna, ale równocześnie nieodzowna, jeśli współżycie osób różnej płci (a pośrednio i całe życie ludzkie, które przecież w ogromnej mierze opiera się na tym współżyciu) ma stać na poziomie osoby i mieścić się w wymiarach miłości. Chodzi tu oczywiście o miłość w jej pełnym obiektywnym znaczeniu, o miłość jako cnotę, a nie tylko w znaczeniu psychologiczno-subiektywnym. Trudność zawarta w zasadzie monogamii i nierozerwalności małżeństwa pochodzi stąd, że "miłość" bywa rozumiana i realizowana zbyt wyłącznie w tym drugim znaczeniu, a nie dosyć w znaczeniu pierwszym. Zasada monogamii i nierozerwalności małżeństwa zmusza do integracji miłości (por. rozdział poświęcony analizie miłości, zwłaszcza jego część trzecią). Bez niej małżeństwo jest olbrzymim ryzykiem. Mężczyzna i kobieta, których miłość gruntownie nie dojrzała, nie skrystalizowała się jako pełnowartościowe zjednoczenie osób, nie powinni zawierać małżeństwa, nie są, bowiem przygotowani do tej próby życiowej, jaką ono stanowi. Nie tyle zresztą chodzi o to, aby w chwili zawierania małżeństwa ich miłość była już ostatecznie dojrzała, ile o to, aby była ona dojrzała do dalszego dojrzewania w ramach małżeństwa i przez małżeństwo. 

Nie sposób, bowiem zrezygnować z tego dobra, jakim jest monogamia i nierozerwalność, i to nie tylko ze stanowiska nadprzyrodzonego, z pozycji wiary, ale również ze stanowiska rozumowego, ludzkiego. Chodzi wszakże o prymat wartości osoby nad samą wartością sexus oraz o realizację miłości w dziedzinie, w której łatwo może ją wyprzeć utylitarystyczna "zasada użyteczności", w niej zaś kryje się afirmacja postawy użycia skierowanej do drugiej osoby. Ścisła monogamia jest wykładnikiem porządku osobowego. 

Wartość instytucji
Rozważania powyższe przygotowały nas do zrozumienia wartości instytucji małżeństwa. Małżeństwa, bowiem nie można rozumieć jako samego faktu współżycia płciowego jakiejś pary ludzkiej, mężczyzny i kobiety, ale musimy widzieć w nim instytucję. Jakkolwiek nie ulega wątpliwości, że o instytucji tej decyduje realnie ów fakt współżycia cielesnego określonych osób: y i x (stąd owo stare adagium łacińskie: "Matrimonium facit copula"), to jednak samo współżycie nie ujęte w ramy instytucji nie jest jeszcze małżeństwem. Słowo "instytucja" znaczy tyle, co "ustanowienie" lub "urządzenie", które wynika z porządku sprawiedliwości. Wiadomo zaś, że porządek sprawiedliwości dotyczy spraw między-ludzkich i spraw społecznych (sprawiedliwość zamienna, sprawiedliwość społeczna). Otóż małżeństwo jest sprawą między-ludzką i sprawą społeczną. 
Sam fakt współżycia seksualnego dwóch ściśle określonych osób, mężczyzny i kobiety, posiada charakter intymny, z powodów, o których była już mowa w rozdziale poprzednim (analiza wstydu). Niemniej obie osoby biorące w nim udział należą do społeczeństwa i z wielu powodów winny usprawiedliwić to swoje współżycie wobec społeczeństwa. Usprawiedliwienie takie stanowi właśnie instytucja małżeństwa. Nie chodzi tu wyłącznie o usprawiedliwienie w sensie legalizacji, uzgodnienia z prawem. "Usprawiedliwić" to znaczy "uczynić sprawiedliwym". Nie ma to też nic wspólnego z usprawiedliwianiem się, z podawaniem okoliczności łagodzących, uzasadniających jakoby zgodę na coś, co w istocie jest złe. 

Potrzeba usprawiedliwienia współżycia mężczyzny i kobiety wobec społeczeństwa zachodzi nie tylko z racji zwyczajnych następstw tego współżycia, ale także z uwagi na same osoby biorące w nim udział, w szczególności zaś z uwagi na kobietę. Zwyczajnym następstwem współżycia płciowego mężczyzny i kobiety jest potomstwo. Dziecko to nowy członek społeczeństwa - społeczeństwo musi je przyjąć, a nawet (zakładając odpowiednio wysoką organizację społeczeństwa) zarejestrować. Urodzenie dziecka sprawia, że oparty na współżyciu seksualnym związek mężczyzny i kobiety staje się rodziną. Rodzina sama jest już społecznością, małym społeczeństwem, od którego zależy w swym istnieniu każde wielkie społeczeństwo, np. naród, państwo, Kościół. Zrozumiała rzecz, iż to wielkie społeczeństwo stara się czuwać nad procesem swego nieustannego stawania się poprzez rodzinę. Rodzina jest instytucją najelementarniejszą, związaną z podstawami ludzkiego bytowania63 . Tkwi ona w wielkim społeczeństwie, które sama wciąż stwarza, a równocześnie odcina się od niego, posiada swój własny charakter i cele. Jedno i drugie, tj. zarówno immanencja rodziny w społeczeństwie, jak i jej swoista autonomia i nienaruszalność, musi znaleźć odzwierciedlenie w prawodawstwie. Punktem wyjścia jest tutaj prawo natury - obiektywizacja tego porządku, który wynika z samej natury rodziny. 

Rodzina jest instytucją, u podstaw, której stoi małżeństwo. Nie można w życiu wielkiego społeczeństwa ustawić prawidłowo rodziny, nie ustawiając prawidłowo małżeństwa. Nie znaczy to jednak, że małżeństwo należy traktować tylko i wyłącznie jako środek do celu, do tego celu, którym jest rodzina. 

Jakkolwiek, bowiem małżeństwo naturalną drogą prowadzi do jej zaistnienia i powinno być na nią otwarte, to jednak przez to samo małżeństwo bynajmniej nie zatraca się w rodzinie. Zachowuje ono swą odrębność jako instytucja, której wewnętrzna, struktura jest inna, różna od wewnętrznej struktury rodziny. Rodzina posiada strukturę społeczeństwa, z którym ojciec, a także matka - każde z nich na swój sposób - pełni władzę, a dzieci są tej władzy poddane. Małżeństwo nie posiada jeszcze struktury społeczeństwa, posiada natomiast strukturę między-osobową jest to związek dwojga osób, ich zespolenie i zjednoczenie. 

Ten odrębny charakter instytucji małżeństwa zachowuje się również wówczas, gdy małżeństwo rozrasta się w rodzinę. To jednak może z różnych powodów nie nastąpić, a brak rodziny nie odbiera bynajmniej małżeństwu jego właściwego charakteru. Wewnętrzna i istotna racja bytu małżeństwa nie leży, bowiem tylko w tym, by stawać się rodziną, ale przede wszystkim w tym, by stanowić trwałe zjednoczenie osobowe mężczyzny i kobiety oparte na miłości. Małżeństwo służy przede wszystkim istnieniu - na co wskazywały rozważania zawarte w rozdziale I - ale opiera się na miłości. Pełną wartość instytucji ma również takie małżeństwo, które bez żadnej winy, małżonków jest bezdzietne. Inna rzecz, że małżeństwo niejako pełniej służy miłości, kiedy służy istnieniu, kiedy staje się rodziną. Tak też należy rozumieć myśl zawartą w twierdzeniu: prokreacja jest pierwszorzędnym celem małżeństwa. Małżeństwo, które nie może spełnić tego celu, bynajmniej nie traci przez to swojego znaczenia jako instytucja o charakterze międzyosobowym. Prócz tego realizacja pierwszorzędnego celu małżeństwa domaga, się, aby ów charakter między-osobowy był jak najpełniej w nim zrealizowany, aby miłość małżonków była jak najbardziej dojrzała i twórcza. Trzeba dodać, że jeśli w jakiejś mierze już jest dojrzała, to dojrzewa tym bardziej przez prokreację. 

Małżeństwo stanowi, więc instytucję odrębną o wyraźnie zarysowanej strukturze, między-osobowej. Instytucja ta rozrasta się w rodzinę, staje się nią, poniekąd nawet z nią się utożsamia, a jednak raczej trzeba powiedzieć, że tak jak rodzina przechodzi przez małżeństwo, tak małżeństwo przechodzi przez rodzinę, potwierdzając się przez nią i w niej i osiągając potrzebną dla siebie pełnię. Tak, więc np. starzy małżonkowie, którzy żyją otoczeni już nie, tylko swoimi dziećmi, ale także rodziną tych dzieci, a czasem i wnuków, stanowią wśród tej kilkustopniowej już rodziny "instytucję", jedność i całość zarazem, która zgodnie ze swym zasadniczym, charakterem międzyosobowym bytuje i żyje na swych własnych prawach. Właśnie, dlatego jest instytucją. Prawa zaś, na których opiera się jej byt, muszą wynikać z założenia normy personalistycznej, to tylko, bowiem może zapewnić prawdziwie osobowy charakter zjednoczenia dwojga osób. 

Ustrój społeczny rodziny wtedy jest dobry, gdy umożliwia i podtrzymuje taki właśnie charakter małżeństwa. I dlatego np. rodzina wyrosła z poligamii, chociaż jako rodzina jest liczebniejsza i materialnie biorąc jest potężniejszą społecznością (tak np. rodziny patriarchów Starego Zakonu), to jednak jej wartość moralna jest zasadniczo niższa niż rodziny wyrosłej z małżeństwa monogamicznego. W ustroju tej drugiej o wiele mocniej zaznacza się wartość osób oraz wartość miłości jako trwałego zjednoczenia tychże osób (co samo przez się ma duże znaczenie wychowawcze), podczas gdy w ustroju rodziny pochodzącej z poligamii bardziej zaznacza się sama płodność biologiczna i rozwój ilościowy niż wartość osoby oraz osobowa wartość miłości. 

Znaczenie instytucji małżeństwa leży w tym, że usprawiedliwia w całokształcie życia społecznego fakt współżycia płciowego określonej pary osób, y i x. Jest to ważne nie tylko ze względu na następstwa tego faktu - o czym już była mowa - ale również ze względu na same osoby biorące w nim udział. Jest to również ważne ze względu na moralną kwalifikację ich miłości, która domaga się jakiegoś ustawienia wobec innych ludzi, wobec społeczeństwa bliższego i dalszego. I może nigdzie tak jak tu, gdzie wszystko właściwie dzieje się między dwojgiem ludzi stanowiąc jakąś funkcję ich miłości, nie okazuje się, że człowiek jest zarazem jestestwem społecznym. Chodzi, więc o to, aby owa "miłość", która psychologicznie dla obojga (dla y i x) uzasadnia i jakby uprawnia ich współżycie, nabrała nadto prawa obywatelstwa wśród ludzi. 

Zrazu może im (tj. y i x) wydawać się, że o to nie chodzi, ale z biegiem czasu muszą dostrzec, że bez tego prawa brakuje ich miłości czegoś bardzo istotnego. Odczuwają, że winna ona dojrzeć na, tyle, aby można ją było ujawnić przed społeczeństwem. Inna rzecz: potrzeba ukrywania się ze samym współżyciem seksualnym płynącym z miłości, inna zaś potrzeba uznania samej miłości jako zjednoczenia osób ze strony społeczeństwa. Miłość potrzebuje tego uznania, bez niego nie czuje się w pełni sobą. I nie jest bynajmniej umowną tylko ta różnica znaczeń, jakie wiąże się ze słowami "kochanka", "nałożnica", "utrzymanka" itp. oraz "żona", "narzeczona" (wszystkie te słowa oznaczają kobietę, ale dotyczą również mężczyzny). Raczej, więc czymś umownym i pochodnym jest zacieranie tej różnicy znaczeń, a różnica sama - czymś pierwotnym, naturalnym i zasadniczym. Na przykład wyraz "kochanka" w swym współczesnym zabarwieniu znaczeniowym mówi, że odniesienie danego mężczyzny do "tej" kobiety pozostaje na gruncie używania "przedmiotu" we współżyciu i obcowaniu seksualnym, podczas gdy wyraz "żona" czy też "narzeczona" ("oblubienica") mówi o współ-podmiocie miłości mającej pełną wartość osobową, a przez to i społeczną. 

Takie znaczenie posiada instytucja małżeństwa. Wśród społeczeństwa uznającego zdrowe zasady etyczne i żyjącego wedle nich (bez faryzeizmu i pruderii) jest ona potrzebna w tym celu, aby świadczyć o dojrzałości samego zjednoczenia mężczyzny i kobiety, o miłości, jaka ich trwale łączy i zespala. I w tej funkcji instytucja małżeństwa potrzebna jest nie tylko ze względu na społeczeństwo, z uwagi na "innych" ludzi, którzy do niego należą, ale także - i to przede wszystkim - z uwagi na same te osoby, które w małżeństwo wchodzą. Nawet wówczas, gdyby nie było wokół nich żadnych innych ludzi, instytucja małżeństwa byłaby im potrzebna (a może nawet jakaś jego "forma", czyli ryt stanowiący o tworzeniu tej instytucji przez obie zainteresowane strony, y i x). Chociaż więc instytucja mogłaby się wytworzyć na drodze samych faktów, wśród których decydujące byłyby właśnie fakty współżycia seksualnego, to jednak stanowczo różniłaby się od nich. Fakty współżycia seksualnego mężczyzny i kobiety domagają się instytucji małżeństwa jako naturalnej dla siebie oprawy, instytucja uprawnia, bowiem te fakty przede wszystkim w świadomości samych osób biorących udział we współżyciu seksualnym. 

Spojrzenie na tę sprawę może nam ułatwić również fakt, że łacińskie słowo matrimonium, które jest odpowiednikiem naszego "małżeństwo", w szczególny sposób akcentuje "stan matki", jakby chciało zasugerować szczególną odpowiedzialność za macierzyństwo tej kobiety, z którą dany mężczyzna współżyje po małżeńsku. Odpowiedzialność za macierzyństwo to problem, do którego jeszcze powrócimy w tym rozdziale. Na razie wystarczy stwierdzić, iż fakt współżycia seksualnego "po małżeńsku" domaga się stanowczo ram instytucji matrimonium, i to z uwagi na samo odniesienie osoby do osoby. Współżycie seksualne poza małżeństwem, ipso facto stawia osobę w pozycji przedmiotu użycia dla drugiej osoby. Którą, dla której? Nie jest wykluczone, że w takiej pozycji staje również mężczyzna w stosunku do kobiety, zawsze jednak w takiej pozycji staje kobieta w stosunku do mężczyzny. Łatwo to wywnioskować (przez kontrast) choćby z samej analizy słowa matri-monium. Współżycie seksualne "po małżeńsku" poza ramami instytucji małżeństwa jest zawsze obiektywnie biorąc krzywdą kobiety. Jest nią zawsze, a więc również wówczas, kiedy ona sama na nie zezwala, lub też, co więcej, gdy sama do niego dąży i pragnie go. 

Dlatego też moralnie złe jest "cudzołóstwo" w najszerszym znaczeniu tego słowa. W takim znaczeniu jest ono zresztą użyte w Piśmie św., w Dekalogu i Ewangelii. Chodzi nie tylko o fakt współżycia seksualnego z kobietą, która jest "cudzą żoną", ale o fakt współżycia z każdą kobietą, która nie jest "własną żoną", bez względu na to, czy ma męża, czy nie. Od strony kobiety zaś chodzi o współżycie z mężczyzną, który nie jest "jej mężem". Zgodnie z analizą czystości, którą przeprowadziliśmy w rozdziale poprzednim, jakieś pochodne tak pojętego "cudzołóstwa" zawierają się także w "uczynkach" wewnętrznych, np. w samym "pożądaniu" (por. przytoczone już kilkakrotnie zdanie Mt 5,28). Rzecz jasna, że cudzołóstwo zachodzi szczególnie wtedy, gdy "uczynki" te dotyczą osoby, która jest, "cudzą żoną" lub "cudzym mężem", wówczas zawiera ono w sobie tym większe zło moralne, płynące z naruszenia porządku sprawiedliwości, z przekroczenia granicy pomiędzy "własne" a "cudze". Niemniej jednak granicę tę przekracza się nie tylko wówczas, gdy się sięga po wyraźnie "cudze", ale zawsze również wówczas, kiedy się sięga po "nie-własne"64 . O własności - o wzajemnym należeniu osób do siebie stanowi w tym wypadku instytucja małżeństwa. I dodajmy, co zostało już uzasadnione poprzednio, że jest ona pełnowartościowa tylko pod warunkiem monogamii i nierozerwalności. 

Wszystko, co powiedziano tutaj w celu wykazania zła moralnego "cudzołóstwa", służy do stwierdzenia, że moralnie zły jest każdy fakt współżycia seksualnego mężczyzny i kobiety poza instytucją matrimonium, zarówno, więc stosunki przed-małżeńskie, jak i poza-małżeńskie. Moralnie zła jest tym bardziej tzw. programowa "wolna miłość", w niej, bowiem zawiera się odrzucenie instytucji małżeństwa lub też zredukowanie jej roli w dziedzinie współżycia mężczyzny i kobiety. Według programu "wolnej miłości" instytucja małżeństwa odgrywa w tej dziedzinie rolę nie istotną i przygodną. Poprzednia analiza zmierzała do Wykazania, że małżeństwo odgrywa właśnie rolę jak najbardziej istotną i konieczną. Bez instytucji matrimonium bowiem osoba we współżyciu seksualnym zostaje siłą faktu zepchnięta do pozycji przedmiotu użycia dla drugiej osoby (x dla y), co sprzeciwia się w całej pełni wymaganiom normy personalistycznej, bez której nie sposób pomyśleć Współżycia osób pozostającego na poziomie prawdziwie osobowym. Małżeństwo jako instytucja jest nieodzowne dla usprawiedliwienia faktu współżycia mężczyzny i kobiety ("po małżeńsku") przede wszystkim wobec nich samych, a równocześnie wobec społeczeństwa. 

Skoro mówimy o "usprawiedliwieniu", to jasne, że instytucja małżeństwa wypływa z obiektywnego porządku sprawiedliwości. 

Zachodzi ponadto potrzeba usprawiedliwienia faktu współżycia mężczyzny i kobiety wobec Boga-Stwórcy. Tego również domaga się obiektywny porządek sprawiedliwości. Owszem, gruntowna analiza doprowadza nas do przeświadczenia, że usprawiedliwienie faktu współżycia mężczyzny i kobiety "po małżeńsku" wobec Stwórcy jest podstawą wszelkiego jego usprawiedliwienia, zarówno "wewnątrz" - pomiędzy nimi, jak i "na zewnątrz" - wobec społeczeństwa. Inna rzecz, iż do przeprowadzenia takiej analizy i do przyjęcia wniosków z niej płynących zdolny jest tylko człowiek religijny, tzn. uznający istnienie Boga-Stwórcy oraz przyjmujący, że wszystkie byty w otaczającym nas wszechświecie są stworzeniami tego Boga, pośród nich zaś stworzeniem jest również człowiek-osoba. W pojęciu "stworzenie" zawiera się szczególny rodzaj zależności od Stwórcy, jest to mianowicie zależność w istnieniu (być stworzonym - zależeć w istnieniu). Na tej zależności opiera się z kolei specjalne prawo własności Stwórcy względem wszystkich stworzeń (dominium altum). Stwórca jest w najgruntowniejszym posiadaniu każdego z nich, skoro, bowiem o każdym z nich stanowi w ostateczności istnienie, to zaś pochodzi od Stwórcy, zatem W pewien sposób "wszystko jest Jego", również, bowiem i to, co stworzenie samo w sobie "stworzyło", opiera się na istnieniu; działalność stworzeń idzie w kierunku rozwinięcia tego, co realnie zawiera się w każdym z nich dzięki temu, że istnieją. 

Człowiek tym się różni od reszty stworzeń widzialnego świata, że jest zdolny pojąć to wszystko rozumem. Rozumność stanowi równocześnie podstawę osobowości, ona warunkuje "wewnętrzność i duchowość bytu i życia osoby. Dzięki swej rozumności człowiek pojmuje, że jest własnością siebie samego (sui iuris) i równocześnie - że jest jako stworzenie własnością Stwórcy i przeżywa Jego prawo własności względem siebie. Taki stan świadomości musi się wytworzyć u człowieka, którego rozum jest oświecony wiarą. Rozum też pozwala mu dostrzec i nakazuje uznać to samo u drugiego człowieka, u każdej innej osoby, dane więc jest własnością siebie samej i równocześnie jako stworzenie - własnością Stwórcy. Stąd też rodzi się ta podwójna potrzeba usprawiedliwienia współżycia płciowego mężczyzny i kobiety przez instytucję małżeństwa. Fakt współżycia sprawia, bowiem, że osoba (x) staje się w pewien sposób własnością drugiej osoby (y), to równocześnie zachodzi też w przeciwnym kierunku: y jest własnością x. Jeżeli więc istnieje potrzeba usprawiedliwienia tego faktu we wzajemnej relacji y-x, x-y, to równocześnie istnieje obiektywna potrzeba usprawiedliwienia go wobec Stwórcy. 

Inna rzecz, że potrzebę tę rozumieją tylko ludzie religijni. "Człowiek religijny", bowiem znaczy nie tyle "człowiek zdolny do przeżyć religijnych" (jak się najczęściej mniema); ile przede wszystkim: "człowiek sprawiedliwy względem Boga-Stwórcy". 

Znajdujemy się tutaj u progu zrozumienia "sakramentalności" małżeństwa. Według nauki Kościoła jest ono sakramentem od początku, tj. od chwili stworzenia pierwszej pary ludzkiej. "Sakrament natury" został później, w Ewangelii, jeszcze pełniej uwydatniony przez ustanowienie, a raczej przez objawienie związanego z nim sakramentu łaski. Łacińskie słowo sacramentum oznacza tyle, co tajemnica, tajemnicą zaś w jakimś najogólniejszym tego słowa znaczeniu jest to, co nie jest w całej pełni poznane, bo nie jest w całej pełni widzialne, nie leży, bowiem w polu bezpośredniego doświadczenia zmysłowego. Otóż poza polem tego doświadczenia, w sferze samego już tylko "zrozumienia", znajduje się zarówno to prawo własności, jakie ma każda z osób w stosunku do siebie samej, tym bardziej zaś to dominium altum, jakie ma w stosunku do każdej z nich Stwórca. Skoro się jednak to najwyższe prawo własności przyjmuje - a przyjmuje je każdy człowiek religijny - to małżeństwo musi szukać usprawiedliwienia przede wszystkim w Jego oczach, musi ono zakładać Jego aprobatę. Nie wystarczy, że kobieta odda swoją osobę przez małżeństwa mężczyźnie, a on jej swoją. Jeśli każda z tych osób jest równocześnie własnością Stwórcy, wobec tego i On musi oddać jego jej, a ją jemu, a w każdym razie musi zaaprobować ich wzajemne oddanie się zawarte w instytucji małżeństwa65 . 

Aprobata ta nie może podlegać zmysłom, może być tylko "zrozumiana" na podstawie porządku natury. Małżeństwo jako sacramentum naturae to nic innego jak instytucja matrimonium oparta już na jakimś: zrozumieniu prawa Stwórcy względem osób zawierających je. Małżeństwo jako sacramentum gratiae zakłada przede wszystkim pełne zrozumienie tego prawa. Prócz tego jednak sakrament małżeństwa wyrasta na gruncie tego przeświadczenia - które zawdzięczamy Ewangelii - że usprawiedliwienie człowieka wobec Boga dokonuje się zasadniczo przez łaskę66 . 

Łaskę zaś otrzymuje człowiek przez sakramenty, których udziela Kościół obdarzony w tym celu przez Chrystusa władzą w porządku nad-przyrodzonym. I dlatego dopiero sakrament małżeństwa zaspokaja w całej pełni potrzebę usprawiedliwienia faktu współżycia małżeńskiego wobec Boga-Stwórcy. Tym się też tłumaczy, że ustanowienie jego przyszło w parze z definitywnym objawieniem porządku nadprzyrodzonego. 

Rozrodczość a rodzicielstwo
Wartość instytucji małżeństwa polega m.in. na tym, że usprawiedliwia ona fakt współżycia seksualnego kobiety i mężczyzny: "Fakt" rozumiemy tutaj nie jednorazowo, lecz ciągle - jako wiele faktów. Dlatego małżeństwo ludzkie jest "stanem" (stan małżeński), czyli instytucją stałą, stwarzającą na całe życie ramy współistnienia mężczyzny i kobiety. Ramy te nie są oczywiście wypełnione samymi faktami współżycia płciowego. Chodzi o cały zespół faktów z bardzo różnorodnych dziedzin, zarówno z dziedziny ekonomicznej, jak i kulturalnej czy religijnej. Wszystkie razem tworzą bogatą i możliwie wszechstronną wspólnotę życia dwojga ludzi, najpierw małżeństwa, a później rodziny. Mają one właściwy sobie ciężar gatunkowy i w jakiś sposób warunkują rozwój miłości mężczyzny i kobiety, w małżeństwie. Fakty współżycia płciowego posiadają wśród nich własną specyfikę i osobne znaczenie, pozostają, bowiem w szczególnym związku z rozwojem miłości osób. Instytucja małżeństwa usprawiedliwia, jak stwierdziliśmy, współżycie płciowe mężczyzny i kobiety. Instytucja małżeństwa usprawiedliwia współżycie płciowe określonego mężczyzny z określoną kobietą w tym znaczeniu, że stwarza obiektywne ramy, w których może się realizować trwałe zjednoczenie osób (oczywiście pod warunkiem monogamii i nierozerwalności). 
Realizacja tego zjednoczenia osób y i x w każdym z osobna akcie współżycia małżeńskiego stanowi jednak osobny problem moralny, problem wewnętrzny małżeństwa. Chodzi o to, aby każdy taki akt, każdy stosunek małżeński, posiadał swą wewnętrzną sprawiedliwość, bez sprawiedliwości, bowiem nie można mówić o zjednoczeniu osób w miłości. Istnieje, przeto osobny - z punktu widzenia moralności oraz kultury osoby niezmiernie ważny - problem dostosowania samego Współżycia małżeńskiego do obiektywnych wymagań normy personalistycznej. Właśnie w tej dziedzinie realizacja wymagań tej normy jest szczególnie ważna, a równocześnie - nie ukrywajmy tego - szczególnie trudna, dochodzi, bowiem do głosu cały splot czynników wewnętrznych oraz okoliczności zewnętrznych, które ułatwiają sprowadzenie tego aktu wzajemnej miłości osób na poziom "używania". Jeżeli więc gdzieś, to tu w szczególności należy mówić o odpowiedzialności za miłość. Dodajmy od razu, że ta odpowiedzialność za miłość osoby dopełnia się tutaj odpowiedzialnością za życie, a także za zdrowie, jest to cały splot podstawowych dóbr, które łącznie decydują o etycznej wartości każdego faktu współżycia małżeńskiego. Można, przeto pogląd na tę wartość kształtować wychodząc od każdego z tych dóbr z osobna i odpowiedzialności za nie. W książce tej, zgodnie z jej załażeniem oraz głównym kierunkiem rozważań, wyjdziemy od tego dobra, jakie stanowi osoba oraz prawdziwie rozumiana miłość. Zdaje się, bowiem, że to dobro leży najgłębiej w całym tym splocie i warunkuje odniesienie do pozostałych67 . 

Mężczyzna i kobieta, którzy jako małżonkowie jednoczą się w całkowitym współżyciu seksualnym, przez samo to już wchodzą w orbitę tego porządku, który słusznie winien być nazywany porządkiem natury. 

W rozdziale I, zwróciliśmy uwagę na to, że nie można porządku natury utożsamiać z "porządkiem przyrodniczym". Jest to, bowiem przede wszystkim porządek istnienia i stawania się - prokreacji. Otóż to słowo procreatio w jego pełnym znaczeniu mamy na myśli, gdy stwierdzamy, że porządek natury zmierza do rozrodczości na drodze współżycia płciowego. Naturalna celowość współżycia małżeńskiego, każdy fakt współżycia płciowego mężczyzny i kobiety z natury rzeczy staje w orbicie tej celowości. Rozważany, przeto z całym obiektywizmem stosunek małżeński nie jest tylko zjednoczeniem osób, mężczyzny i kobiety, w ich wzajemnej relacji, ale jest ze swej natury (istoty) zjednoczeniem osób w relacji do procreatio. Wyraz procreatio pełniej oddaje zawartość problemu, podczas gdy wyraz "rozrodczość" posiada znaczenie raczej czysto "przyrodnicze", biologiczne68 . Wiadomo zaś, że chodzi w tym wypadku nie tylko o początek życia w znaczeniu czysto biologicznym, ale chodzi o początek istnienia osoby, stąd lepiej powiedzieć "prokreacja". 

We współżyciu małżeńskim mężczyzny i kobiety dokonuje się, więc spotkanie dwóch porządków: porządku natury zmierzającego ku rozrodczości oraz porządku osobowego, który wyraża się w miłości osób i dąży do jak najpełniejszej jej realizacji69 . Tych dwóch porządków niepodobna rozdzielić, jeden zależy od drugiego, w poszczególnej mierze odniesienie do rozrodczości (procreatio) warunkuje realizację miłości. 

W świecie zwierzęcym istnieje tylko rozrodczość, która realizuje się na drodze instynktu. Nie ma tam osób, nie ma, przeto ani możliwości, ani wymagań normy personalistycznej głoszącej miłość. W świecie osób natomiast instynkt sam niczego nie rozwiązuje, a popęd seksualny jakby wchodzi w bramy świadomości i woli dostarczając nie tylko warunków płodności, ale równocześnie swoistego "tworzywa" miłości. Jeśli sprawa ma być rozwiązana na prawdziwie ludzkim poziomie, na poziomie osobowym, nie można realizować jednej bez drugiej. Obie zaś, tj. tak prokreacja (rozrodczość), jak i miłość, realizują się na podstawie świadomego wyboru osób. Kiedy mężczyzna i kobieta w ramach małżeństwa wybierają świadomie i dobrowolnie współżycie płciowe, wówczas wraz z nim wybierają równocześnie możliwość prokreacji, wybierają udział w stwarzaniu (stosując się do właściwego znaczenia procreatio). I tylko wówczas stawiają swe współżycie płciowe w ramach małżeństwa na poziomie prawdziwie osobowym, gdy świadomie łączą w swym postępowaniu jedno i drugie70 . 

Tutaj właśnie wyłania się problem rodzicielstwa. Natura zmierza tylko do rozrodczości (dodajmy, że samo słowo "natura" pochodzi od czasownika nascor - rodzić się, stąd natura = to, co jest zdeterminowane samym faktem urodzenia). Rozrodczość wiąże się z biologiczną płodnością, mocą, której dojrzałe jednostki określonego gatunku stają się rodzicami, wydając na świat potomstwo, czyli nowe jednostki tegoż gatunku. W obrębie gatunku Homo sapiens dzieje się podobnie. Człowiek jednak jest osobą i dlatego prosty, naturalny fakt stawania się ojcem czy matką posiada znaczenie głębsze: nie tylko "przyrodnicze", ale również osobowe. Fakt ten znajduje - winien znaleźć - swe gruntowne odzwierciedlenie we "wnętrzu" osoby. Odzwierciedlenie to zawiera się właśnie w treści pojęcia "rodzicielstwo". Rodzicielstwo ludzkie zakłada, bowiem cały ów proces świadomości i wyboru woli związany z małżeństwem, a w szczególności ze współżyciem małżeńskim osób. Ponieważ zaś współżycie małżeńskie jest - i powinno być - realizacją miłości, i to na poziomie osobowym, przeto w niej też trzeba szukać właściwego miejsca dla rodzicielstwa. Współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie wtedy tylko posiada pełną wartość zjednoczenia osobowego, kiedy zawiera się w nim świadomą akceptację możliwości rodzicielstwa. Jest to prosty wynik syntezy tych dwóch porządków: porządku natury i osoby. Mężczyzna i kobieta we współżyciu małżeńskim nie pozostają tylko i wyłącznie we wzajemnej relacji do siebie, ale siłą faktu pozostają w relacji do nowej osoby, która właśnie dzięki ich zjednoczeniu może być stworzona (procreatio)71 . 

Należy tu szczególnie podkreślić słowo "może" ono, bowiem wskazuje na potencjalny charakter tej nowej relacji. Małżeński stosunek dwojga osób "może" dać życie nowej osobie. Kiedy zatem mężczyzna i kobieta zdolni do prokreacji jednoczą się z sobą we współżyciu małżeńskim, wówczas ich zjednoczeniu musi towarzyszyć ten stan świadomości i woli: "mogę być ojcem", "mogę być matką". Bez tego ich wzajemny stosunek nie jest wewnętrznie usprawiedliwiony, jest wręcz niesprawiedliwy. Wzajemna miłość oblubieńcza domaga się zjednoczenia osób. Czym innym jednak jest samo zjednoczenie osób, a czym innym ich zjednoczenie we współżyciu płciowym. To drugie staje na poziomie osobowym tylko wówczas, kiedy towarzyszy mu w świadomości i woli owo "mogę być matką", "mogę być ojcem". Jest to moment tak ważny, tak decydujący, że bez niego nie można mówić o realizacji porządku osobowego we współżyciu małżeńskim mężczyzny i kobiety. Na miejscu zjednoczenia prawdziwie osobowego pozostałoby wówczas tylko jakieś zespolenie seksualne osobowo niepełnowartościowe. Biorąc rzecz gruntownie i do końca konsekwentnie, zespolenie to opierałoby się tylko na wartości sexus, nie zaś na afirmacji wartości osoby. Afirmacji wartości osoby nie można, bowiem odrywać u obojga, u kobiety i u mężczyzny, od tego stanu świadomości i woli: "mogę być matką", "mogę być ojcem". 

Jeżeli tego nastawienia brak, wówczas ich współżycie płciowe nie znajduje w pełni obiektywnego usprawiedliwienia wobec nich samych (nie tylko w oczach kogoś trzeciego, kto rozważa taką sytuację teoretycznie i abstrakcyjnie). Skoro pozytywnie wykluczy się ze stosunku małżeńskiego potencjalny moment rodzicielski, zmienia się tym samym wzajemna konfiguracja osób biorących udział w tym stosunku. 

Zmiana ta idzie od zjednoczenia w miłości do wspólnego czy raczej tylko obustronnego "używania"72 . Dokonuje się ona nieuchronnie, posiada jednak różne swoje odmiany i odcienie. Spróbujemy wniknąć w nie jeszcze w dalszym ciągu tego rozdziału, jest to, bowiem problem wymagający dokładniejszej analizy. W każdym razie trzeba zasygnalizować, iż ta zmiana konfiguracji, w jakiej pozostają do siebie osoby y i x wówczas, gdy z ich współżycia małżeńskiego zostaje wykluczony in potentiu moment rodzicielski, przesuwa ich odniesienie wzajemne poza sferę obiektywnych wymagań normy personalistycznej. W stosunku małżeńskim, w którym mężczyzna i kobieta całkowicie przekreślają owo "mogę być ojcem", "mogę być matką", gdy pozytywnie wykluczają rodzicielstwo, zachodzi niebezpieczeństwo, że - obiektywnie biorąc - w stosunku tym nie pozostaje nic innego prócz używania, którego przedmiotem jest osoba, oczywiście dla drugiej osoby. 

Sformułowanie to posiada taki wydźwięk, że może budzić liczne opory, zarówno w teorii, jak i w praktyce. Dlatego trzeba przypomnieć to wszystko, co było przedmiotem naszych rozważań zwłaszcza w rozdziale I. Właściwy stosunek osoby do popędu seksualnego leży w tym, aby z jednej strony świadomie wykorzystywać go w kierunku naturalnej jego celowości, z drugiej strony zaś opierać mu się o tyle, o ile jego konsekwencją miałoby być postawienie stosunku osób y - x poniżej poziomu miłości, w której afirmuje się wzajemnie wartość osoby w zjednoczeniu posiadającym prawdziwie osobowy charakter. Stosunek seksualny (małżeński) o tyle ma taki charakter, o tyle jest zjednoczeniem naprawdę osobowym, o ile nie jest w nim pozytywnie wykluczona pewna gotowość rodzicielska. Wynika to ze świadomego odniesienia do popędu: panować nad popędem seksualnym to znaczy właśnie przyjmować jego celowość w stosunku małżeńskim. 

Tu może się zrodzić myśl, iż takie stanowisko poddaje człowieka-osobę "naturze", gdy przecież na tylu polach człowiek odnosi zwycięstwo nad naturą i opanowuje ją. Argument pozorny, wszędzie, bowiem człowiek opanowuje naturę przez to, że dostosowuje się do jej immanentnej dynamiki. Nie ma zwycięstwa nad naturą w sensie jej gwałcenia. Opanowanie natury może wyniknąć tylko z gruntownego poznania jej celowości oraz prawidłowości, jaka w niej panuje.