I. OSOBA A POPĘD - Interpretacja popędu cd
Interpretacja rygorystyczna
Zrozumienie popędu seksualnego, właściwa jego interpretacja, posiada nie mniej podstawowe znaczenie dla etyki seksualnej niż właściwe zrozumienie zasad rządzących stosunkami między-osobowymi. Temu drugiemu zagadnieniu poświęciliśmy jednak pierwszą część niniejszego rozdziału (Analiza słowa "używać"), wydaje się ono bowiem elementem myślowo wcześniejszym od interpretacji popędu seksualnego. Popęd w świecie osób jest czymś innym, posiada inne znaczenie niż w całym świecie przyrody. Interpretacja popędu zatem musi przebiegać korelatywnie do zrozumienia osoby i jej elementarnych praw w stosunku do innych osób, do czego przygotowała nas pierwsza część niniejszego rozdziału.
Mając przed oczyma sformułowane tam zasady (norma personalistyczna), możemy z kolei wykluczyć błędne, bo jednostronne i jednostronnie przesadne, interpretacje popędu seksualnego. Taka jest interpretacja "libidystyczna" (tym określeniem nawiązujemy do Freuda i jego koncepcji libido), którą zajmiemy się później. Taka też jest interpretacja rygorystyczna, purytańska, i tę spróbujmy przedstawić i ocenić zaraz. Tym bardziej, że interpretacja rygorystyczna, purytańska, może robić wrażenie poglądu na sprawy seksualne urobionego na gruncie przekonań chrześcijańskich związanych z Ewangelią, gdy tymczasem kryje w sobie założenia naturalizmu, a nawet wręcz empiryzmu sensualistycznego. Powstała ona w swoim czasie prawdopodobnie po to, aby się przeciwstawić w praktyce tym założeniom, które sama przyjmuje w teorii (historycznie i geograficznie bowiem purytanizm i sensualistyczny empiryzm leżą bardzo blisko siebie; oba wyrastały zwłaszcza w Anglii w ciągu XVII w.). Ale ta właśnie podstawowa sprzeczność pomiędzy założeniami teoretycznymi a celami zamierzonymi w praktyce przyczyniła się do tego, że koncepcja rygorystyczna i purytańska popada na innej drodze w utylitaryzm, który tak zasadniczo przeciwny jest sposobowi wartościowania i normowania urobionemu na podstawie Ewangelii. Postaramy się to teraz wykazać, demaskując w rygoryzmie ów rys utylitarystyczny.
Ponieważ Stwórca - tak kształtowałby się ten pogląd - posługuje się mężczyzną i kobietą oraz ich współżyciem seksualnym dla zapewnienia egzystencji gatunkowi Homo sapiens, przeto używa On osób jako środków do swojego celu. W konsekwencji małżeństwo i współżycie seksualne jest dobre tylko przez to, że służy prokreacji. Mężczyzna postępuje więc dobrze wtedy, gdy używa kobiety jako środka nieodzownego dla osiągnięcia potomstwa. Do istoty małżeństwa należy używanie osoby jako środka do tego obiektywnego celu, jakim jest prokreacja. Używanie takie samo w sobie jest czymś dobrym (chodzi o używanie w pierwszym znaczeniu słowa "używać" - odwołuję się do analizy przeprowadzonej w poprzedniej części tego rozdziału). Złe zaś jest tylko używanie w znaczeniu drugim, czyli szukanie przyjemności we współżyciu seksualnym. Stanowi ono wprawdzie nieodzowny składnik używania w znaczeniu pierwszym, ale jest to jakiś składnik sam w sobie "nieczysty", jakieś sui generis konieczne zło. To zło musi się jednak tolerować, bo nie można go wykluczyć.
Pogląd ten nawiązuje do tradycji manicheizmu, potępionego przez Kościół zaraz w pierwszych wiekach. Nie odrzuca on wprawdzie małżeństwa jako czegoś, co samo w sobie jest złe i nieczyste, bo "cielesne" - jak twierdzili manichejczycy - ale poprzestaje na stwierdzeniu dopuszczalności małżeństwa ze względu na dobro gatunku. Jednakże interpretacja popędu seksualnego, jaka się zawiera w tym poglądzie, może być udziałem bardzo jednostronnych tylko spirytualistów. Właśnie przez swą jednostronność i przesadę w jednym kierunku wpadają oni w to, co gruntownie rozumiana nauka Ewangelii i Kościoła stara się wykluczyć. U podstaw tego błędnego poglądu leży mylne rozumienie stosunku Boga - Przyczyny Pierwszej - do tych przyczyn drugich, które są osobami. Mężczyzna i kobieta, łącząc się we współżyciu seksualnym, łączą się jako rozumne i wolne osoby, a zjednoczenie ich ma wartość moralną, gdy pokryciem dlań jest prawdziwa miłość małżeńska. Jeśli więc można powiedzieć, że Stwórca "posługuje się" zjednoczeniem seksualnym osób dla realizacji zamierzonego przez siebie porządku istnienia w obrębie gatunku Homo sapiens, to jednak stanowczo nie można utrzymywać, że Stwórca przez to samo używa osób li tylko jako środków do celu zamierzonego przez siebie27 .
Stwórca, bowiem, dając mężczyźnie i kobiecie naturę rozumną i zdolność świadomego stanowienia o swych czynach, dał im przez to samo możność samodzielnego wybierania tego celu, do którego prowadzi naturalną drogą współżycie seksualne. Tam zaś, gdzie dwie osoby mogą wspólnie wybrać pewne dobro jako cel, tam istnieje też możliwość miłości. Stwórca zatem nie posługuje się osobami li tylko jako środkami czy też narzędziami swej stwórczej mocy, ale otwiera przed nimi możliwość szczególnej realizacji miłości. Ich już rzeczą jest to, czy owo swoje współżycie seksualne postawią na poziomie miłości, na poziomie właściwym osobom, czy też poniżej tego poziomu. Wolą zaś Stwórcy jest nie tylko zachowanie gatunku na drodze współżycia seksualnego, ale zachowanie go na zasadzie miłości godnej osób. Do takiego rozumienia woli Stwórcy zmusza nas Ewangelia przez tę treść, jaka zawiera się ˇw przykazaniu miłości.
Równocześnie zaś - wbrew temu, co sugeruje jednostronny spirytualizm purytańskich rygorystów - nie jest sprzeczny z obiektywną godnością osób fakt, że w tej miłości, jaką one realizują w małżeństwie, zawiera się użycie seksualne. Chodzi w tym wypadku o to wszystko, co podciągnęliśmy pod drugie znaczenie słowa "używać". Interpretacja rygorystyczna to właśnie chce w sposób sztuczny wykluczyć czy też ograniczyć. I dlatego to drugie znaczenie słowa "używać" zostaje w niej tym bardziej wyeksponowane, jakby stanowiło samodzielny cel, który by należało oddzielić z jednej strony od działania popędu, z drugiej zaś - od miłości osób. I to jest znów, jak widzieliśmy uprzednio, podstawowa teza utylitaryzmu: znów rygoryzm usiłuje przezwyciężyć na gruncie praktyki to, co całkowicie akceptuje na gruncie teorii. Tymczasem owa różnopostaciowa przyjemność związana z odrębnością płci czy nawet wręcz rozkosz seksualna związana ze współżyciem małżeńskim nie może być pojmowana jako oddzielny cel działania, bo wtedy bodaj mimowiednie zaczynamy traktować osobę jako środek do tego celu, a więc jako przedmiot wyłącznie użycia.
Problemem etycznym jest użycie seksualne, ale bez redukowania osoby do "przedmiotu użycia". Rygoryzm, który jednostronnie nastawia się na przezwyciężenie seksualnego uti, właśnie nieodzownie doń prowadzi, bodaj w sferze intencji. Jedyną drogą do przezwyciężenia owego uti jest przyjąć obok niego tę drugą zasadniczo odmienną możliwość, którą św. Augustyn określa słowem frui. Istnieje wszak zgodna z naturą popędu seksualnego, a równocześnie dostosowana do poziomu osób radość, która w całej rozległej dziedzinie miłości pomiędzy kobietą a mężczyzną wypływa ze wspólnego działania, z wzajemnego zrozumienia i harmonijnej realizacji wspólnie wybranych celów. Radości tej, owego frui, może dostarczyć również ta wielopostaciowa przyjemność związana z odrębnością płci, a także rozkosz seksualna, jaką niesie z sobą współżycie małżeńskie. Radość tę Stwórca zamierzył i związał z miłością kobiety i mężczyzny, o ile miłość ta na podłożu popędu seksualnego kształtuje się w pełni prawidłowo, czyli w sposób odpowiadający człowiekowi jako osobie.
Interpretacja "libidystyczna"
Wypaczenie w kierunku przesadnego rygoryzmu - w którym odkryliśmy zresztą swoisty przejaw myślenia utylitarystycznego (extrema se tangunt!) - nie jest jednakże na ogół biorąc tak częste jak przeciwne mu wypaczenie, które nazwiemy tutaj "libidystycznym". Nazwa ta nawiązuje do łacińskiego słowa libido (rozkosz płynąca z użycia), którym posłużył się w swojej interpretacji popędu seksualnego Z. Freud. Pomińmy w tym miejscu szersze omówienie freudowskiej psychoanalizy, jego teorii podświadomości. Freud uchodzi za przedstawiciela panseksualizmu, skłonny jest bowiem wszelkie przejawy życia ludzkiego, poczynając już od spotykanych u niemowlęcia, tłumaczyć jako przejawy popędu seksualnego. Wprawdzie tylko niektóre z tych przejawów zwracają się wprost i wyraźnie do przedmiotów i wartości seksualnych, wszystkie jednak zwracają się bodaj pośrednio i niewyraźnie do rozkoszy, libido, a rozkosz ta ma zawsze znaczenie seksualne. Stąd Freud mówi przede wszystkim o popędzie do rozkoszy (Libido-trieb), a nie o popędzie seksualnym. W tym miejscu ważne jest właśnie to, że popęd seksualny w jego ujęciu jest zasadniczo popędem do rozkoszy.
Takie postawienie sprawy jest następstwem partykularystycznego i czysto subiektywistycznego widzenia człowieka. W ujęciu tym o istocie popędu seksualnego decyduje to, co stanowi najbardziej wyrazistą i narzucającą się treść ludzkich przeżyć w dziedzinie seksualnej. Treścią taką - zdaniem Freuda - jest właśnie owa rozkosz - libido. Człowiek pogrąża się w niej, kiedy staje się jego udziałem, a dąży do niej, kiedy jej nie przeżywa, jest więc wewnętrznie zdeterminowany do jej szukania. Szuka jej wciąż i poniekąd we wszystkim, co czyni. Ona jest jak gdyby celem pierwszorzędnym popędu seksualnego, a nawet całego życia popędowego w człowieku - celem per se. Przekazywanie życia, prokreacja, jest w tym ujęciu tylko jakimś celem ubocznym - celem per accidens. Cel obiektywny popędu jest więc w tym ujęciu dalszy i jakby nieistotny. Człowiek został zarysowany przez psychoanalizę tylko jako podmiot, a nie jako przedmiot, jeden z przedmiotów obiektywnego świata. Przedmiot ten równocześnie jest podmiotem - jak powiedziano na początku tego rozdziału - a podmiot ów posiada sobie tylko właściwe wnętrze i życie wewnętrzne. Cechą tego wnętrza jest jednak zdolność poznania, czyli ujmowania prawdy obiektywnie i całościowo. Dzięki niej człowiek - osoba - uświadamia sobie także obiektywny cel popędu seksualnego, odnajduje bowiem siebie w porządku istnienia, a wraz z tym odnajduje też w tym porządku rolę popędu seksualnego. Zdolny jest nawet pojąć tę rolę w stosunku do Stwórcy jako udział w dziele stworzenia.
Kiedy natomiast popęd seksualny rozumie się zasadniczo jako popęd do rozkoszy, wówczas przez to samo przekreśla się niejako całe owo wnętrze osoby. Osoba pozostaje w tym ujęciu tylko podmiotem "zewnętrznie" uwrażliwionym na bodźce zmysłowo-seksualne, które wywołują przeżycie rozkoszy. Takie ujęcie stawia psychikę ludzką - może mimowiednie - na poziomie psychiki zwierzęcej. Zwierzę może być nastawione na szukanie przyjemności zmysłowo-witalnej i unikanie przykrości tegoż samego gatunku, ponieważ cały stosunek do obiektywnych celów jego bytu rozwiązuje się prawidłowo w drodze instynktowej. U człowieka jednakże tak nie jest; prawidłowe rozwiązanie stosunku do obiektywnych celów jego bytu pozostaje u niego w mocy rozumu, który kieruje wolą, dlatego też rozwiązanie to nabiera wartości moralnej, jest moralnie dobre lub złe. Kiedy człowiek używa w jakiś sposób popędu seksualnego, wówczas także rozwiązuje - prawidłowo lub nieprawidłowo - stosunek do obiektywnych celów swego bytu, do tych celów, które związane są właśnie z popędem. Popęd seksualny nie posiada więc charakteru czysto libidonicznego, ale posiada charakter egzystencjalny. Człowiek nie może w nim szukać tylko samego libido, to bowiem sprzeciwia się jego naturze, sprzeciwia się po prostu temu, czym człowiek jest. Podmiot wyposażony w takie "wnętrze" jak człowiek, podmiot, który jest osobą, nie może pozostawić całej odpowiedzialności za popęd instynktowi, nastawiając się tylko na rozkosz, ale musi podjąć pełną odpowiedzialność za sposób używania popędu seksualnego. Odpowiedzialność ta stanowi zasadniczy, żywotny składnik moralności seksualnej człowieka.
Trzeba dodać, że owa "libidystyczna" interpretacja popędu seksualnego bardzo ściśle koreluje z nastawieniem utylitarystycznym w etyce. Chodzi w tym wypadku o drugie znaczenie słowa "używać", to znaczenie, o którym powiedziano już, iż posiada wyraźne zabarwienie subiektywistyczne. Ale właśnie dlatego łączy się z nim w stopniu tym bardziej drastycznym traktowanie osoby wyłącznie jako środka do celu, jako przedmiotu użycia. Wypaczenie "libidystyczne" stanowi otwartą formułę utylitaryzmu, podczas gdy przesadny rygoryzm kryje w sobie tylko pewne symptomy myślenia utylitarystycznego. Występują one w nim jakby drogą okrężną - libido mówi o nich wprost i bezpośrednio.
Całe to zagadnienie posiada jednak jeszcze swe inne tło, tło ekonomiczno-społeczne. Prokreacja jest jakąś funkcją życia zbiorowego ludzkości; chodzi wszak o istnienie gatunku Homo sapiens. Jest to również funkcja życia społecznego w różnych konkretnych społecznościach, ustrojach, państwach, rodzinach. Problem społeczno-ekonomiczny prokreacji pojawia się na wielu szczeblach. Chodzi po prostu o to, że nie wystarczy tylko rodzić dzieci, trzeba je później jeszcze utrzymywać i wychowywać. Ludzkość współczesna przeżywa ogromną obawę, że nie potrafi nadążyć ekonomicznie za rozrodczością naturalną. Popęd seksualny okazuje się jakby siłą potężniejszą niż ludzka zapobiegliwość w dziedzinie ekonomicznej. Od jakichś dwustu lat nurtuje ludzkość - zwłaszcza w społeczeństwach białych, cywilizowanych - potrzeba przeciwstawienia się popędowi seksualnemu, jego potencjalnej wydajności. Potrzeba ta skrystalizowała się w doktrynie, jaką zwykło się wiązać z nazwiskiem T. Malthusa, znanej dlatego pod nazwą maltuzjanizmu czy też neomaltuzjanizmu. Do problemu neomaltuzjanizmu wrócimy jeszcze w rozdziale III i IV. Sam maltuzjanizm jest osobnym zagadnieniem, którego w tej książce nie będziemy szczegółowiej rozważać, należy on bowiem do dziedziny demografii, która zajmuje się problemem aktualnej oraz potencjalnej liczby ludzi na globie ziemskim oraz w poszczególnych jego częściach. Należy natomiast zwrócić uwagę na to, że maltuzjanizm skojarzył się z czysto "libidystyczną" interpretacją popędu seksualnego. Skoro bowiem ziemi grozi przeludnienie, skoro ekonomiści skarżą się na "nadprodukcję" ludzi, za którą nie może nadążyć produkcja środków utrzymania, przeto należy dążyć do ograniczeń w użyciu popędu seksualnego, mając na uwadze jego obiektywną celowość. Ci jednak, którzy podobnie jak Freud dostrzegają przede wszystkim subiektywną celowość tego popędu, związaną z samym libido, i na niej kładą główny akcent, będą też konsekwentnie dążyć do pełnego zachowania tej celowości subiektywnej, związanej z przyjemnością współżycia seksualnego przy równoczesnym ograniczeniu czy nawet wręcz usuwaniu celowości obiektywnej związanej z prokreacją. Wyrasta problem, który wyznawcy mentalności utylitarystycznej chcą uznać za problem natury czysto technicznej, podczas gdy etyka katolicka widzi w nim zagadnienie natury na wskroś etycznej. Mentalność utylitarystyczna pozostaje w tym wypadku wierna swym założeniom: przecież chodzi o możliwe maksimum przyjemności, której dziedzina seksualna dostarcza w tak wydatnym stopniu w postaci libido. Etyka katolicka natomiast protestuje w imię swych personalistycznych założeń: nie można się kierować samym "rachunkiem przyjemności" tam, gdzie w grę wchodzi stosunek do osoby - osoba w żaden sposób nie może być przedmiotem użycia. Oto właściwy rdzeń konfliktu.
Etyka katolicka daleka jest od jakiegoś jednostronnego przesądzania zagadnień demograficznych wysuniętych przez maltuzjanizm, a popieranych przez współczesnych ekonomistów. Problem przyrostu naturalnego, problem liczby ludzi na globie czy w poszczególnych jego częściach to zagadnienia, które naturalną drogą apelują do roztropności ludzkiej, do tej poniekąd opatrzności, którą człowiek jako istota rozumna musi być również sam dla siebie, w życiu zarówno indywidualnym, jak i zbiorowym. Bez względu na to jednak, ile słuszności zawiera się w wysuwanych przez ekonomistów trudnościach natury demograficznej, cały problem współżycia seksualnego kobiety i mężczyzny nie powinien być rozwiązywany w sposób sprzeczny z normą personalistyczną. Chodzi bowiem w tym przypadku o wartość osoby, która jest dla całej ludzkości dobrem najbliższym - bliższym i ważniejszym niż dobra ekonomiczne. Nie sposób przeto podporządkowywać samej osoby ekonomii, właściwa jej bowiem sfera wartości to sfera wartości moralnych, a te wiążą się w szczególny sposób z miłością osoby. Konflikt popędu seksualnego z ekonomią musi być koniecznie rozpatrzony od tej również, a nawet przede wszystkim od tej strony.
Na zakończenie tego rozdziału wypada jeszcze wysunąć jedną myśl, jedną refleksję, która leży w płaszczyźnie rozważań nad popędem. Oto w elementarnej strukturze bytu ludzkiego zauważamy - podobnie zresztą jak w całym świecie zwierzęcym - dwa podstawowe popędy: popęd samozachowawczy i popęd seksualny. Popęd samozachowawczy służy zgodnie ze swoją nazwą zachowaniu i utrzymaniu egzystencji danego jestestwa, człowieka czy zwierzęcia. Znamy wiele przejawów tego popędu, których tu nie rozpatrujemy szczegółowo. Charakteryzując ten popęd można by powiedzieć, iż posiada on znamiona ego-centryczne o tyle, że nastawiony jest z natury swojej na istnienie samego "ja" (chodzi oczywiście o ludzkie "ja", trudno bowiem mówić o "ja" zwierzęcym" - "ja" idzie w parze z osobowością). Przez to też popęd samozachowawczy różni się zasadniczo od popędu seksualnego. Naturalne skierowanie tego drugiego przechodzi bowiem zawsze poza własne "ja", a ma za przedmiot bezpośredni jakąś inną istotę drugiej płci w obrębie tego samego gatunku, za cel zaś ostateczny istnienie tegoż gatunku. Taka jest obiektywna celowość popędu seksualnego, w którego naturze - w odróżnieniu od popędu samozachowawczego - tkwi coś, co można by nazwać "altero-centryzmem", to właśnie stwarza bazę dla miłości.
Otóż "libidystyczna" interpretacja popędu seksualnego wprowadza bardzo gruntowne pomieszanie tych pojęć. Nadaje ona bowiem popędowi seksualnemu znaczenie czysto ego-centryczne, a więc takie, jakie z natury przysługuje popędowi samozachowawczemu. Dlatego też związany z tą interpretacją utylitaryzm w etyce seksualnej nosi w sobie chyba niebezpieczeństwo głębsze niż się na ogół myśli: niebezpieczeństwo jakiegoś pomieszania podstawowych i elementarnych linii ludzkich dążności, dróg ludzkiego istnienia. Pomieszanie takie musi się - rzecz jasna - odbić na całym położeniu duchowym człowieka. Przecież duch ludzki tworzy tu na ziemi substancjalną jedność z ciałem, zatem życie duchowe nie może rozwijać się prawidłowo wówczas, gdy elementarne linie ludzkiej egzystencji zostaną gruntownie poplątane w sferze tych spraw, w których bezpośrednio zaangażowane jest ciało. Rozważania i wnioski w etyce seksualnej muszą sięgać głęboko, zwłaszcza wówczas, gdy za punkt orientacyjny tych rozważań i wniosków przyjmuje się przykazanie miłości.
Uwagi końcowe
Przy końcu tych rozważań, zmierzających do właściwej interpretacji popędu seksualnego m.in. przez wykluczenie jego interpretacji niewłaściwych, nasuwają się pewne wnioski związane z tradycyjną nauką o celach małżeństwa. Oto Kościół, jak już uprzednio wspomniano, stale naucza, iż pierwszorzędnym celem małżeństwa jest procreatio, celem zaś drugorzędnym jest to, co w terminologii łacińskiej zostało określone jako mutuum adiutorium. Prócz tego wymienia się cel trzeciorzędny - remedium concupiscentiae. Małżeństwo obiektywnie biorąc ma służyć przede wszystkim istnieniu, następnie współżyciu mężczyzny i kobiety, a wreszcie prawidłowemu skierowaniu pożądliwości. Uporządkowane w ten sposób cele małżeństwa przeciwstawiają się wszelkiej subiektywistycznej interpretacji popędu seksualnego, a przez to samo domagają się od człowieka jako osoby obiektywizmu w myśleniu na tematy seksualne, nade wszystko zaś w postąpowaniu. Obiektywizm taki jest fundamentem moralności małżeńskiej.
W świetle całości rozważań zawartych w niniejszym rozdziale, zwłaszcza w pierwszej jego części (Analiza słowa "używać"), należy stwierdzić, że w małżeństwie chodzi o realizację wymienionych celów na zasadzie normy personalistycznej. Z tej racji, że mężczyzna i kobieta są osobami, muszą oni świadomie realizować cele małżeństwa wedle określonego powyżej porządku, jest to bowiem porządek obiektywny, dostępny dla rozumu, a przez to samo obowiązujący dla osób. Równocześnie zaś norma personalistyczna zawarta w ewangelicznym przykazaniu miłości wskazuje na zasadniczy sposób realizowania tych celów, które same w sobie płyną również z natury, do których - jak to wykazała analiza poprzedzająca - skierowuje człowieka popęd seksualny. Moralność seksualna, a ściślej biorąc: moralność małżeńska, polega na stałej i jak najdojrzalszej syntezie celowości natury z normą personalistyczną28 . Gdyby którykolwiek z wymienionych celów małżeństwa traktować niezależnie od normy personalistycznej - to jest nie uwzględniając faktu, iż mężczyzna i kobieta są osobami - wówczas musiałoby to prowadzić do jakiejś postaci utylitaryzmu (w pierwszym lub drugim znaczeniu słowa "używać"). Traktowanie w ten sposób prokreacji prowadzi do wypaczenia rygorystycznego; wypaczenie "libidystyczne" opiera się na podobnym potraktowaniu trzeciorzędnego celu małżeństwa - remedium concupiscentiae.
Sama norma personalistyczna nie jest oczywiście żadnym z celów małżeństwa, norma w ogóle nie jest nigdy celem ani też cel - normą. Jest to natomiast zasada, która warunkuje właściwą realizację każdego z wymienionych celów i wszystkich celów razem, właściwą, tj. odpowiadającą człowiekowi jako osobie. Zasada ta równocześnie gwarantuje, że cele te będą realizowane wedle wskazanej hierarchii, odchylenie od niej bowiem sprzeciwia się obiektywnej godności osoby. Urzeczywistnianie wszystkich celów małżeństwa musi być więc równocześnie wypełnieniem miłości jako cnoty, tylko bowiem jako cnota odpowiada miłość przykazaniu ewangelicznemu oraz wymogom zawartej w tym przykazaniu normy personalistycznej. Myśl, że cele małżeństwa mogą być realizowane bez oparcia się na zasadzie personalistycznej, byłaby z gruntu niechrześcijańska, bo niezgodna z zasadniczym postulatem etycznym Ewangelii. Dlatego też należy bardzo się wystrzegać płytkiej interpretacji nauki o celach małżeństwa.
Z uwagi na to wydaje się również wskazane, aby owego mutuum adiutorium, które w nauce Kościoła o celach małżeństwa bywa wymieniane jako cel drugorzędny po prokreacji, nie tłumaczyć - jak to się nieraz zdarza - przez "miłość wzajemna". Powstaje wówczas bowiem możliwość takiego pomieszania pojęć: prokreacja jako cel pierwszorzędny jest czymś różnym od "miłości", z drugiej zaś strony czymś różnym od "miłości" jest też cel trzeciorzędny, remedium concupiscentiae. Tymczasem zarówno prokreacja, jak i remedium concupiscentiae jako cele małżeństwa winny wypływać z miłości jako cnoty, a przez to samo mieścić się w ramach normy personalistycznej. Mutuum adiutorium jako cel małżeństwa jest również tylko skutkiem miłości - cnoty. Nie ma żadnej podstawy do tego, aby wyrażenie mutuum adiutorium tłumaczyć przez "miłość". Kościół chce bowiem - szeregując obiektywne cele małżeństwa - podkreślić, że prokreacja w porządku obiektywnym, ontologicznym, jest celem ważniejszym niż to, by mężczyzna i kobieta żyli razem wzajemnie się dopełniając i wspierając (mutuum adiutorium), podobnie jak to drugie znów jest ważniejsze aniżeli zaspokojenie naturalnej pożądliwości. O żadnym natomiast przeciwstawieniu miłości względem prokreacji czy też o wskazywaniu pierwszeństwa prokreacji nad miłością nie ma mowy.
Realizacja tych celów jest zresztą jakimś faktem kompleksowym. Całkowite pozytywne przekreślenie możliwości prokreacji niewątpliwie zmniejsza czy nawet likwiduje możliwość trwałego wzajemnego współwychowywania się małżonków. Prokreacja, której nie towarzyszyłoby to właśnie współwychowywanie i współdążenie do najwyższego dobra, również byłaby w pewnym sensie niepełna i niezgodna z miłością osoby. Nie chodzi tu przecież tylko i wyłącznie o materialne pomnażanie liczebności gatunku ludzkiego, lecz także o wychowanie, którego naturalnym podłożem jest rodzina oparta na małżeństwie, scementowane przez mutuum adiutorium. Jeśli w małżeństwie istnieje współdziałanie wewnętrzne pomiędzy kobietą a mężczyzną i jeśli umieją się nawzajem wychowywać i uzupełniać, to wtedy ich miłość dojrzewa do tego, aby stać się podstawą rodziny. Jednakże małżeństwo nie utożsamia się z rodziną i zawsze pozostaje przede wszystkim intymnym związkiem dwojga ludzi.
Z kolei i cel trzeci - remedium concupiscentiae - uzależniony jest w swej ludzkiej realizacji od dwóch poprzednich. Znów trzeba przyznać, że bezwzględne odcięcie się od naturalnych skutków współżycia małżeńskiego jakoś narusza spontaniczność i głębię przeżyć, zwłaszcza jeśli w tym celu stosuje się środki sztuczne. W jeszcze większym chyba stopniu prowadzi do tego brak wzajemnego zrozumienia i rozumnej troski o pełne dobro współmałżonka. Do tych spraw powrócimy jeszcze w rozdziale V.
PRZYPISY:
[«] Por. Osoba i czyn s. 230-235: Integracja osoby w czynie a popęd.
[«] Popęd jest postacią naturalnego dynamizmu ludzkiego skierowanego ku określonemu celowi. Wynika on ze struktury somatycznej, ale w człowieku uzyskuje właściwą sobie pełnię dopiero poprzez integrację z "warstwą" psychiczną i duchową. Samo pojawienie się popędu jest pewną koniecznością obiektywną, jednak stanowi to tylko podstawę ludzkiego przeżycia, gdyż treść przeżyciowa zależna jest również od tych warstw wyższych. W czynie, stanowiącym popędu tego realizację, następuje integracja somatyczności, emotywności psychicznej i duchowości na poziomie osoby: "na popędzie płciowym opiera się dążność do bycia z drugim człowiekiem na zasadzie głębokiego podobieństwa a zarazem różnicy wynikającej z odrębności płci. Ta naturalna dążność stanowi podstawę małżeństwa, a - poprzez współżycie małżeńskie - podstawę rodziny" (Osoba i czyn s. 233-234).
[«] Popęd seksualny - szeroko rozumiany - wartościowy jest nie tylko "prokreacyjnie" dla człowieka, ale i jako czynnik wzajemnego uzupełniania się mężczyzny i kobiety w toku całego ich życia, w wielu relacjach wzajemnych nie dotyczących - konkretnie czy generalnie rzecz biorąc - rodzenia i wychowania dzieci. Godziwe korzystanie przez małżonków z energii, jaką ten popęd wyzwala, i z naturalnych jej ukierunkowań polega jednak na liczeniu się przede wszystkim z tym, co stanowi jego zasadniczy sens i rację bytu. Gdy ten warunek jest spełniony (niesprzeczność z właściwą popędowi celowością), to nawet wówczas, gdy ze związku czy konkretnego współżycia mężczyzny i kobiety nowy człowiek zrodzić się nie może, sami małżonkowie odradzają się w miłości i niejako rodzą się nawzajem we wspólnocie międzyosobowej (communio personarum). Por. Zagadnienie katolickiej etyki seksualnej s. 16; O znaczeniu miłości oblubieńczej s. 169.
[«] Por. Osoba i czyn s. 78-94, 197-235.
[«] Bóg - jako jedyny istniejący sam przez się ze wszech miar doskonały Byt - stwarza (czyni bytem przygodnym) człowieka, którego osobę powołują równocześnie Osoby Boskie do wspólnoty z innymi osobami, a przede wszystkim ze sobą. Właśnie na mocy tego "powołania" konstytuuje się w człowieku jego podmiotowość ściśle osobowa w wymiarze naturalnym i nadprzyrodzonym. W ten sposób godność "bycia osobą" nadaje każdemu człowiekowi sam Bóg. Udział rodziców w "genezie osoby" nabiera tu jednak nowej treści z chwilą, gdy przyjmują dziecko do rodziny jako wspólnoty osób i akceptują tę jego relacjonalną podmiotowość zwróconą nie tylko ku nim i ku innym ludziom, ale i ku Bogu.
[«] Owo szczególne przyporządkowanie popędu seksualnego do istnienia (lub: owa szczególna więź popędu seksualnego z wartością istnienia), co wyraża się udziałem tegoż popędu w zaistnieniu nowego życia osobowego, decyduje o swoistej jego pozycji i randze w samej realnej strukturze osoby ludzkiej. Pozycja ta í ranga, łatwo czytelna, staje się szczególnie wyrazista zwłaszcza wówczas, gdy na istnienie osoby ludzkiej spojrzeć z perspektywy metafizycznej jako na dzieło nieustającej inicjatywy stwórczej Osobowej Miłości. Stanowisku temu zarzuca się niekiedy, że faktom i procesom z gruntu przyrodniczym nadaje znaczenie normatywne (przejście od "jest" do "powinien"), co ma prowadzić do biologizacji etyki. Z pozycji wyłożonej tu wizji Autora zarzut ten polega na jej niezrozumieniu (ignorantia elenchi), ponieważ nie może być mowy w ogóle o potrzebie przechodzenia od faktu czysto przyrodniczego, jakim jest popęd seksualny, do jego normatywności, skoro popęd ten dopiero łącznie ze swym egzystencjalno-aksjologicznym wymiarem pozwala się w ogóle poznawczo adekwatnie zidentyfikować i bez reszty opisać. Aby więc zarzut biologizmu postawić, trzeba naprzód założyć, że popęd seksualny człowieka posiada jedynie biologiczny sens, czyli że jest faktem czysto przyrodniczym. Założenie to jednak w sposób czysto dogmatyczny pozbawia popęd przysługującego mu egzystencjalno-aksjologicznego wymiaru, (czego głębszym źródłem jest scjentystyczny empiryzm) redukując pełny sens tego pojęcia do sensu biologicznego, aby móc już konsekwentnie potem postawić wyżej wymieniony zarzut. W gruncie rzeczy jednak ten właśnie redukcjonizm zasługuje na nazwę biologizmu, ponieważ aspektem biologicznym, ważnym zresztą, przysłania całość opisywanego zjawiska (pars pro toto) dokonując absolutyzacji wyróżnionego aspektu.
Zrozumiała jest dalsza logika tego redukcjonizmu i formułowany z jego punktu widzenia zarzut biologizmu. Można by wszakże od tych redukcjonistów oczekiwać, by z całą otwartością wyłożyli własne założenia. Chodzi tu m.in. o negację prawomocności jakiegokolwiek innego doświadczenia poza spostrzeżeniem zewnętrznym i wewnętrznym, w czym zawiera się oczywiście negacja prawomocności poznania metafizycznego. Wymaga tego uczciwość wobec czytelnika. Mniej natomiast zrozumiała, jeśli wręcz nie zdumiewająca, jest argumentacja niektórych teologów moralistów, którzy chyba bezwiednie hołdując scjentystycznemu sensualizmowi redukują popęd seksualny człowieka do faktu biologicznego, by potem - konsekwentnie już, co może właśnie wielu zwieść - przyznać człowiekowi ten sam stopień swobody posługiwania się popędem seksualnym, jaki posiada on w stosunku do odrastających paznokci lub włosów.
Autorzy ci zdają się podlegać zarzutowi redukcjonizmu z innej raczej racji niż wspomniana wyżej. Nie uwzględniają oni mianowicie w dostatecznej mierze związku między obiektywną strukturą popędu seksualnego a chrześcijańskim sensem miłości oblubieńczej. Skoro bowiem - zgodnie z pierwszyzn przykazaniem miłości - jedynie Bogu należy się ze strony człowieka oddanie w miłowaniu, wobec tego wszelkie danie siebie drugiemu człowiekowi winno być zarazem drogą i formą oddania się Bogu. Skoro ponadto - zgodnie z wiarą katolicką - poczynający się nowy człowiek jest nie tylko owocem współżycia mężczyzny i kobiety, ale przede wszystkim dziełem i darem Boga - dawcy wszelkiego istnienia, to sprawiedliwość względem Stwórcy wymaga szczególnego respektu wobec ustalonego przezeń porządku powstawania nowego życia ludzkiego. To teologiczne uzasadnienie posłuszeństwa wobec prawa naturalnego, nader często pomijane przez niektórych teologów katolickich, rozwija Autor w rozdziale IV niniejszej książki.
[«] "W naturę bytu osobowego, wpisał Stwórca możność i władzę dawania siebie, a ta możność jest ściśle zespolona z właściwą osobie strukturą samoposiadania i samopanowania, z tym że jest «sui iuris et alteri incommunicabilis». Właśnie w ontycznej nieodstępności zakorzenia się zdolność do dawania siebie, do stawania się darem dla drugich" (O znaczeniu miłości oblubieńczej s.166). "Przynależność osoby ludzkiej do Boga jako Stwórcy i Odkupiciela nie znosi «prawa daru», jakie On sam wpisał w osobowy byt człowieka. [...] «Prawo daru», które Bóg jako Stwórca wpisał w byt ludzkiej osoby, mężczyzny i kobiety, [...] stanowi właściwą podstawę owej «communio personarum» [podkr. Autora). [...] Stwórca chce od samego początku, aby małżeństwo było właśnie taką «communio personarum», w której mężczyzna i kobieta, «oddając się sobie wzajemnie i przyjmując» (por. KDK 48) urzeczywistniają z dnia na dzień i w wymiarze całego życia ideał zjednoczenia osobowego. Miłość oblubieńczą można rozumieć jako urzeczywistnienie tego właśnie ideału" (tamże s. 170).
[«] Syntezę, o którą chodzi, można by wyrazić lapidarną formułą: to, że powinienem miłować, ma swą podstawę przedmiotową w osobowej godności adresata działania (norma personalistyczna), natomiast to, jak powinienem miłować, ma swą podstawę przedmiotową w naturze Iudzkiej. Należy przy tym mieć stale na uwadze, że "natura" nie znaczy tu "przyroda". Autor ma na myśli naturę człowieka pojętą najgłębiej, tzn. z uwzględnieniem, a nawet z wysunięciem na pierwszy plan tych jej treści, jakich nie obejmują, bo objąć nie są w stanie, ujęcia fizykalne, tym bardziej fizykalistyczne. Treści te - jako teoretyczno-opisowe - chociaż są miarodajne etycznie na swój sposób, nie rodzą same przez się moralnej powinności, ale dopiero w swej postaci zaksjologizowanej dzięki wspomnianej syntezie z normą personalistyczną.