Utrudzenia i obciążenia
Każdemu człowiekowi zdarza się być jakoś utrudzonym lub obciążonym. Jedni ludzie bywają utrudzeni pracą lub uczeniem się (jeżeli uczenia się nie zaliczamy do pracy), a drudzy – podróżowaniem lub, na przykład, muzykowaniem albo uprawianiem sportu. Zdarzają się też ludziom bardzo drastyczne przyczyny utrudzenia. Niekiedy jeden i ten sam człowiek bywa utrudzony z rozmaitych powodów w różnych okresach swojego życia. – Podobne sytuacje obserwujemy w przypadku obciążeń. Jedni ludzie bywają obciążoną chorobą lub biedą, a inni – konfliktem rodzinnym, szkolnym lub zawodowym albo, na przykład, z powodu zejścia na złą drogę kogoś bliskiego. Obciążenia także zdarzają się bardzo ogromne i niezwykle bolesne. I znowu, również tutaj, rozmaicie bywamy utrudzeni w różnych fazach naszego życia.
Tak, więc faktycznie wszyscy bywamy – częściej lub rzadziej, mocniej lub słabiej – i utrudzeni, i obciążeni. A zatem właśnie do nas mówi Chrystus: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11, 28). – Czy to może nie być dla nas wspaniałym pocieszeniem? Niezwykłym podniesieniem na duchu? – A jednak... łatwo poddajemy się głębokiemu zniechęceniu, gdy przypominamy sobie te słowa podczas nieustępliwie przybijającego nas do ziemi dźwigania przeróżnych brzemion.
Pomni na przytoczone słowa Chrystusa, chcielibyśmy doświadczać ich realizacji natychmiast i to w nasz, ukształtowany przez nasze wyobrażenia, sposób. Przede wszystkim pragnęlibyśmy wyraźnie odczuć zlikwidowanie albo przynajmniej zdecydowane zmniejszenie naszego brzemienia. Stwierdzamy tymczasem niedwuznacznie jego niezmienną twardość i permanentnie przemożny ciężar.
Czyżby miało to świadczyć o gołosłowności zapewnień Chrystusa? – Bynajmniej! Zastanówmy się bowiem najpierw, czy spełniamy pierwszy, podstawowy warunek tych zapewnień. Czy rzeczywiście przychodzimy do Niego? Przecież o to właśnie prosi On nas przede wszystkim! – Czy nie stoimy biernie z daleka czekając aż On sam podejdzie do nas, wyprostuje nas i weźmie nasz ciężar na swoje barki, bo właśnie takiej reakcji spodziewamy się z Jego strony?
Jeżeli jesteśmy pewni, że zarzut takiego braku aktywności wcale nas nie dotyczy, przyjrzyjmy się jeszcze dokładniej słowom Chrystusa. Zwróćmy uwagę na to, że nie mówi On bynajmniej ani o jakiejś likwidacji naszego ciężaru, ani o żadnym jego umniejszeniu. Tak! To nie jest przejęzyczenie! Ani „obracanie kota we worku”! Popatrzmy uważnie. Chrystus zapewnia nas tylko (albo aż!) o tym, że nas pokrzepi.
Czy tego nie widzimy? Albo nie doceniamy? Czy naprawdę nie wystarcza nam Chrystusowa gwarancja, że On sam nas pokrzepi? Czy wyłącznie musimy doznać olśnienia zjawiskiem usunięcia albo pomniejszenia ciężaru, który nas przygniata, aby przyznać, że Chrystus nam rzeczywiście pomaga? Czy absolutnie nie może nas usatysfakcjonować to, że do dźwigania nałożonego na nas ciężaru uzyskujemy więcej sił, dzięki którym dajemy sobie z nim łatwo radę? – Przecież dla naszej godziwej ambicji powinno być zdecydowanie milsze to, że radzimy sobie skutecznie ze znacznymi przeszkodami niż to, że udaje się nam pokonywać przeciwności zaledwie mizerniutkie.
Dlatego cieszmy się tym, że Chrystus chce nas pokrzepiać i wierzmy w to, iż Jego brzemię, wzięte przez nas dobrowolnie na nasze barki, jest naprawdę lekkie (Mt 11, 30), bo niesie je razem z nami nasz Dobry Pasterz.
Ryszard Dezor