Spokój
- Już wychodzisz? - usłyszał z daleka pytanie. A tak właściwie pytania,
gdyż za wychodzącym Tomaszem powoli falowały bardzo podobne fale
dźwiękowe, różniące się głównie źródłem i barwą. Do samego bohatera
docierała jednak jedna i ta sama informacja: Albo ze mną jest coś nie
tak, albo w końcu zaczynam się zmieniać. Myśli biły się z sobą. Czy to
tak istotne, kiedy wychodzę z pracy? Mogę wyjść, kiedy chce. Była to
cecha, którą zawsze cenił sobie w swoim zawodzie. Mógł robić właściwie,
co chciał, no może nie do końca. Musiał tylko oddać codzienne wypociny i
mógł iść do domu. Do tej pory jednak nigdy nie wykorzystał tej szansy.
Nie widział sensu w tych ciągłych powrotach, w ciągły przebywaniu w
domu. Nie widział sensu patrząc na poroniony świat, nieudane boskie
dzieło, z którego raz na jakiś czas wyskakują drobne trybiki wojen,
kłótni i wzajemnego niezrozumienia. Dziś nie było inaczej, nadal tak
uważał.
Pisał do ludzi, bo chciał ich zmienić. Jednocześnie zdawał sobie sprawę
z prostego nieszczęścia swojego istnienia: te ideały, o których pisał,
były tak daleko od jego życia. Dziesięć lat bezlitosnych prób i starań,
w jego opinii, nic nie zmieniły w jego życiu. No, może poza jednym, z
obiecującego studenta politologii stał się jednym z ważniejszych
felietonistów jednego z największych dzienników rodzimego miasta.
Świadomość ta nakłada na jego plecy zamiast zrozumiałej dumy i
satysfakcji, coraz większą niechęć do istnienia i pisania. Miał
świadomość, że jego ideały lądują na kartce, a nie w życiu. Powoli
przekonywał się, że nic nie może zmienić. Jeśli nawet coś zmieni, będzie
to wynik planu Wszechbytu, którego osobiście wielokrotnie określał
Bogiem, zawsze jednak bał się przyznać do tego przed sobą. O tym tylko
czasami napisał na kartce papieru. Nigdy wprost, zawsze obudowywał to
zdanie licznymi metaforami. I bał się go jak ognia. Miał nadzieje, że
nigdy nikt nierozszyfruje jego zawiłej mowy, albo raczej pisma.
Wychodził z nadzieją na miły wieczór. Spędzony w domu, przed
beznadziejnie kiczowatą komedią, która nie ma w sobie ani krzty prawdy
ani sensu. Po prostu okazja do walnięcia wszystkiego gdzieś. To było
coś, co umożliwiało mu zaprzestanie jakichkolwiek rozważań, a może
przede wszystkim żali i pretensji do całego świata, a właściwie siebie
samego. Ta inność dzisiejszego dnia nigdy wcześniej nie miała miejsca.
Zawsze po napisaniu felietonu zajmował się czytaniem poważnych książek
szperaniem wśród informacji, przeglądaniem niezliczonych bitów
informacji z całego świata. Dziś powiedział temu wyraźne nie. Stanął w
opozycji do siebie samego. Właśnie ta kontrapozycja była jedyną
prowadzącą go dziś siłą.
Szedł drobnymi uliczkami starego miasta. Tu nie docierała komunikacja.
Zresztą i tak by z niej nie skorzystał. Miał żelazną zasadę. Z pracy
zawsze wracam pieszo... dla zdrowia. Niezależnie od pogody przechodził
między starymi kamienicami, wdychał piękne zapachy potraw z restauracji
dla ludzi, których ostro krytykował za ich mamonę, a także przyglądał
się pierwszym młodym ludziom zmierzającym na jakieś imprezy. Po prawej
starsza pani sprzedająca obwarzanki, a lewo dwudziestopięcioletni
chłopak szarpiący struny mocno sfatygowanej gitary. Stara kamienica
powstała na krótko przez pierwszą wojną światową, ulubiona herbaciarnia
i dalej przez mały placyk z fontanną na środku. Mijał ludzi, którzy
wcale na niego nie patrzyli, nie zwracali uwagi. On jednak uważnie
przyglądał się każdemu szczegółowi ich poruszania się, ich jestestwa.
Patrzył na ruszające się palce, niezobowiązujące gesty dłoni, rozwiane
włosy pięknych kobiet i pozornie głupie, a tak naprawdę przemilusie miny
małych dzieci.
Niemal godzinny spacer dodawał tylu nowych tematów, a zarazem budził w
nim jedną jedyną potrzebę. Spać. Dziś jednak było trochę inaczej. Po
wejściu do domu podniósł słuchawkę, wykręcił numer, który już prawie
wypadł mu z głowy. I wsłuchiwał się w pojedyncze piknięcia. Pojedyncze
„pi” powtarzające się w równych odstępach. Wyobraźnia ponownie zaczęła
tworzyć dawne stwory. Z każdym piknięciem wstawał nowy, dawno już
uśpiony przez monotonię życia potwór. Ich obrzydliwe postury zbudowane
były jakby w innym wymiarze, wykraczającym poza czas i miejsce. O ileż
dalszym niż jakiekolwiek ludzkie spojrzenie, a zarazem bliższe od
najbliższej myśli. To ta sama bójka myśli, lecz odbywająca się niejako
poza samym Tomaszem. W miejscy tak skrajnie irracjonalnym, w miejscu, w
którym niektórzy chowają wiarę, miłość, nadzieje i samego Boga. To całe
nieokreślenie wyrażone pojedynczymi, regularnymi piknięciami zdawała się
go przerażać. Chciał rzucić słuchawkę, równocześnie czuł jednak przymus
zupełnie innej kategorii, czuł, że to ostatnia szansa. Kolejny
irracjonalny punkt jego myślenia obudził w jego sercu dręczyciela
spokojnych myśli. Postać wbrew pozorom pozytywną, lecz od zawsze
zadającą ból jego istnieniu.
A telefon ciągle pikał… Błyskawica przeszyła granice jaźni. Oświetliła
przysłonięte chmurami niebo. Tomasz rzucił słuchawkę i wybiegł z domu.
Niczym opętany wyskoczył przez zamknięte okno, wylądował w tłumie ludzi.
Rozglądnął się nerwowo. Biegł w tym tłumie, wręcz niezauważony. Biegł
nie pilnując drogi, a i droga go nie pilnowała. Bulwarowa, Chopina,
Mickiewicza, miejski park. Wszędzie pełno ludzi, ludzi, wśród których
przypominał złodzieja torebek, albo kieszonkowca przyłapanego na gorącym
uczynku. Leciał przez tłumnie zatrzymane miasto tam gdzie gnało go
sumienie, gdzie gnało go to samo sumienie, które popychało innych mu
podobnych. To samo sumienie, które w mieście zatrzymało tego dnia ruch.
Gdzie? Tego nie wiedział. Jedno było pewne, musi tam być! Już, teraz,
zaraz inaczej koniec. Zajęta, jak mu się wydawało, linia telefoniczna
gnała go właśnie w to miejsce, w centrum miasta. Gnało go tam gdzie
zmierzały tłumy.
Cała metafizyczności i irracjonalności tej sceny zdawała się mu być
jedyny wytłumaczeniem tej sceny. Dziwna przemiana nie mogła w końcu
dokonać się sama. Nie mogła wyjść tak od siebie. Musiała już od dawna w
nim tkwi. Tamten człowiek w białej szacie, nie mógł w tak krótkim
czasie, tak skromny brakiem słów dokonać tego, co się właśnie działo z
Tomaszem. Przecież to nie możliwe. To po prostu głupie, jak jedno
zdarzenie może tak bardzo zmienić. Jedno i to tak mu odległe zdarzenie.
Zdarzenie z dalekiego pałacu, w którym w życiu nie był. Człowiek,
którego zawsze chciał poznać, ale nigdy, aż do dziś nie zobaczył go w
takiej postaci.
Świat wierzących nakazywałby mu nazwać to cudem, lecz czy on był
wierzącym, aby tak to nazwać? Pamiętał scenę, którą zobaczył jakiś czas
temu. Starego człowieka, który chciał coś powiedzieć, lecz inni mu nie
pozwolili. Starego człowieka, który tylko otworzył usta i już wszyscy
wiedzieli, o co chodzi. Człowieka, który przez wiele lat mówił to samo i
słuchali go stosunkowo nieliczni, a od jakiegoś czasu nie mówił nic i
miał całe tłumy słuchaczy wsłuchanych w ciszę wydobywającą się z cudu,
który niesie teraz Tomasza. Który teraz niesie człowieka, wbijającego
się w coraz większy tłum zgromadzony w centrum miasta. Czuł, że to jest
to miejsce, w którym powinien być.
- Cześć – krzyknął ktoś z tłumu, lecz on go nawet nie zauważył. Omijał
kolejnych ludzi, przechodził koło licznie zgromadzonych dziennikarzy. Im
był bliżej tym czuł większą siłę. Tym bardziej, że chronił go w końcu
immunitet tłumu. W końcu przystanął nie czując zmęczenia, rozejrzał się
i westchnął.
Jego włosy wzburzył powiew wiatru. Pojedynczy przepływ powietrza
przeleciał po wszystkich głowach, lecz tylko jego fryzura uległa
destrukcji. Tłum wokół stał nieporuszony. Dziecko obok matki, uczniowie
obok nauczyciela, chłopak obok dziewczyny, profesor obok asystentów,
wszyscy stali wpatrzeni w jeden punkt. Stali i patrzyli, lecz nie tak
jak w muzeum się stoi i się patrzy. Nie podziwiali dzieła artysty, który
na płótno przelewał cały swój artyzm dla uspokojenia wewnętrznej
potrzeby przekazu. Oni patrzyli na znany każdemu racjonalnie
nieistniejący punkt znajdujący się gdzieś tam, albo tu. Punkt ten stał
wraz z nimi wiele razy. Patrzył, choć punkty zwykle oczu nie mają. To
łączyło ten stojący tłum, to łączyło przez chwile stojącego Tomasza.
Chwila jednak minęła wraz z przelotem wiatru, a samo stanie zaczęło
wydawać się nie na miejscu. Równocześnie wiatr zajął się i innym tłumem.
Zwykle szarym, jednobarwnym, dziś jednak… takim samym, a mimo to innym.
Tłumie, którego stać było na krótki oddech, ale jednocześnie tłumie o
wielkich potrzebach.
Nagle fala zmyła Tomasza z jednego prądu na drugi. Choć tak naprawdę
Tomasza już dawno nie było. Było tylko to, co nim miotało. Nikt nie wie,
co to było. Dotykało to również innych i w pewien sposób sterowało.
Posuwało zwykle ociężałe nogi z wielką lekkością, w miejsca nie często
odwiedzane. W miejsca, które szczególnie dziś zyskiwały na wartości. Być
może jest to szaleństwo, ale ludzie temu ulegali. Ulegali tej fali,
która tak bardzo różniła się od codziennego nurtu. Tak i nasz bohater
podążał wraz z prądem dnia dzisiejszego. Podążał w miejsce ciszy i spokoju.
Podążał w górę, aby tam upaść na dwa kolana przed kratką przebaczenia. W
tym upadku jednak tkwiła prawdziwa siła. Moc, której nikt nie mógł
przewidzieć. Zwłaszcza, że upada się raczej w dół, a nie górę, a ten
upadek sam w sobie stał się windą, która wznosi na wyżyny. Przy tej
drewnianej kratce irracjonalność osiągała swój szczyt. Podobnie jak
przed wiekami, gdy znak hańby i całkowitego odczłowieczenia przez mękę
stał się wybawieniem, tak i dziś krata, która większości kojarzy się z
murami więzienia, czyni wolnym. Zarówno stary, drewniany, antyczny
symbol ciężkiej śmierci dla największych zbrodniarzy, jak i prosta,
drewniana krata, w wyniku dziwnej zbieżności stały się ratunkiem i
wybawieniem. To właśnie ich ciężka masywna postura powoduje lot.
Tomasz wzleciał na drewnianej kracie, ciągnięty przez drewniany krzyż.
Na jego sercu wyrzeźbił się biały opłatek i wszystko wróciło do normy.
Znowu ruszyły tramwaje, lud pędził mimo czerwonego światła, a Tomasz na
swojej kratce pojawił się w pracy, gotowy do podzielenia się tym, co
przeżył. Siadł przed komputerem i powoli stukał w klawiaturę. Składał
pojedyncze wyrazy i dłuższe słowa. Pisał o tym, co widział, choć
wiedział, że nie wiele widział. Pisał, co usłyszał, lecz miał
świadomość, że nic nie słyszał. W końcu pisał o tym, co czuł, choć
wiedział, że o tym nie uda mu się napisać. Tak pisał z coraz bardziej
opadającym entuzjazmem, powoli rozglądając się w koło i widząc, że
wszystko jest takie inne. Powoli ginęła jego opowieść. Może to był sen,
albo mara, a kto chce czytać o czymś tak niemożliwym? Przecież ważne są
fakty i liczby. To, co było, a tego przecież nie było. To nie możliwe.
Chociaż... nie ważne, bo kto o tym wspomni, kto zauważy te tłumy. Dziś
już nikt nie idzie pod prąd, Czy więc ja mam iść? A spokój został na
górnej półce, schowany za niebieską książką, o stary Stwórcy i młodym
Zbawcy, co przed laty czynili cuda. Dziś jednak już ich chyba nie ma, bo
i skąd. Z nieba? Przecież Ich tam nie ma. Tam się dojść nie da.
Chyba, że to nie był sen? Ciąg dalszy ciągle następuje. Nie jest już
jednak pisany piórem, ani na klawiaturze. Tak naprawde nie wiadomo, kto
go spisuje, ani czym. Czyżby krwią męczenników? A może złotym boskim
atramentem dobrych czynów?
Łukasz Krzyworzeka