Żyć przytomnie. Przed kim stoimy?

Żyć przytomnie, to żyć w świadomości, o co w naszym życiu naprawdę chodzi i w związku z tym podejmować właściwe wybory. Nasza podstawowa intuicja mówi nam, że życie nie jest przypadkowo rzuconym losem w pustkę istnienia, ale niezależnie od tego, czy sobie zdajemy z tego sprawę, czy też nie, posiada ono głębokie odniesienie do kogoś. Odnajdując się w życiu jako osoby, czyli jako „ja”, odpowiadamy na czyjeś wezwanie. W praktyce nieustannie słyszymy wezwania od innych ludzi i wtedy odkrywamy nasze własne „ja”. Jednak tych wezwań ze strony ludzi jest wiele i posiadają one różny charakter. Czasem są to wezwania pełne miłości, jak te kochających rodziców. Jednak są i zaczepne, pragnące coś od nas osiągnąć, są wezwania do wypełnienia jakichś zadań, są słowa przyjaciół, ale są i słowa wrogów. Na te różne wezwania zupełnie inaczej reagujemy, ukazujemy inną twarz, jednak za maską tych twarzy jest przecież stale to samo „ja”, które nie jest odpowiedzią na żadne z tych wielu wezwań, lecz jest świadome siebie niezależnie od nich. Jego tożsamość jest głębsza, ale jak gdyby wyrastająca z milczenia. Świadome jednak, że nie jest zawieszone w pustce, stara się odnaleźć dialog, w którym jest odpowiedzią na wezwanie. Napełnia się zatem milczenie wewnętrznym dialogiem jak gdyby przed kimś. Ale przed kim? Kim jest ten Ktoś, przed kim stoimy? Czego od nas chce? Do czego nas wzywa? W tradycji religijnej misterium Tego, przed którym stoimy, nazywa się Bogiem.

Najważniejsze dla naszego przytomnego życia jest uświadomienie sobie, że nieustannie żyjemy przed Bogiem. Jakiekolwiek byłoby nasze wyobrażenie o Nim, a nawet jeżeli uważamy, że Go nie ma, to i tak stoimy wobec kogoś i w przypadku ateizmu wiedziemy z Nim wewnętrzny spór o Jego istnienie, co w istocie jest sporem o istnienie według naszego wyobrażenia. Ten wewnętrzny dialog jest najlepszym dowodem na istnienie misterium Boga, przed którym żyjemy.

Tutaj dotykamy bardzo delikatnej sprawy obrazu Boga. On sam jest misterium, które w sobie i w świecie wyczuwamy oraz otrzymujemy w dziedzictwie religijnym i filozoficznym Jego obraz. Jednak nigdy ten obraz nie jest adekwatny, gdyż będąc misterium, przerasta On wszelkie możliwe wyobrażenia. Dlatego między innymi chrześcijanie w pierwszych wiekach byli nazywani ateistami, gdyż odrzucali kult różnych bogów pogańskich. Mówili: takiego boga nie ma. Warto może o tym pamiętać, gdyż forsując jakieś wyobrażenie Boga, możemy popełniać podobny błąd jak poganie. Bóg jest misterium, które przekracza, a można nawet powiedzieć przekreśla wszelkie ludzkie wyobrażenia na Jego temat. Zatem nie konkretne wyobrażenie o Bogu jest podstawą naszej wiary i życia w prawdzie, ale coś innego. Stary Testament nazywa to „bojaźnią Bożą”, natomiast po objawieniu Jezusa Chrystusa powiedzielibyśmy raczej – „pokora”.

Trzeba sobie uświadomić, że bojaźń Boża nie jest tym samym co lęk, a nawet jest jego przeciwieństwem. Lęk powoduje, że człowiek ucieka, niejako kurczy się w sobie, zamyka albo przeciwnie, stara się atakować i sam być groźny, natomiast bojaźń Boża daje świadomość, że nasze losy są w ręku Boga, że od Niego wszystko zależy, dlatego mamy przede wszystkim zwracać uwagę na Niego i Jego wolę. Bojaźń to przede wszystkim takie zrozumienie zasadniczej prawdy o naszym życiu, które pomaga podejmować właściwe wybory. Bojaźń nie zamyka jak lęk, ale otwiera. Jezus Chrystus objawił nam prawdę o misterium Tego, Który Jest, przed którym nieustannie stoimy i z którym się ostatecznie spotkamy w momencie śmierci. Jego objawienie streszcza się w jednym słowie, którym poleca nam zwracać się do Boga: „Ojcze”. Nie mówi nam: „Bóg jest Ojcem”, choć ta prawda wynika z Jego nauki, ale abyśmy się do Niego zwracali słowem „Abba – Ojcze”. Nie chodzi zatem o samo stwierdzenie, kim jest Bóg, ale o żywą relację dziecka do Ojca, w jaką mamy wejść, gdy stajemy przed Bogiem. Jesteśmy dla Niego bardzo ważni i cenni, jak dzieci. Jemu zależy na nas. Dlatego Pismo Święte nie wzywa do lęku przed Nim, nie wzywa do czegoś, co by nas paraliżowało, ale do bojaźni, która daje zrozumienie tego, co w życiu jest naprawdę najważniejsze.

Wezwanie do bojaźni Bożej jest w Piśmie Świętym powiązane z jednoczesnym wezwaniem do wolności od lęku przed ludźmi:

Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10,28).

Może się to wydać paradoksalne, ale nie ma prawdziwej wolności od lęku przed ludźmi i tym, co nas może spotkać na świecie, bez bojaźni Bożej. Właśnie bojaźń Boża daje nam wolność od lęków na świecie. Niemniej samo określenie „bojaźń” zazwyczaj kojarzymy z lękiem, a nawet z nim utożsamiamy. Słownik języka polskiego jako synonimy bojaźni wylicza: strach, lęk i trwogę. Zatem wbrew prawdziwemu znaczeniu bojaźń Boża kojarzy się większości ludzi z lękiem, a może bardziej z trwogą, która należy do jednego z wymiarów doświadczenia sacrum. Drugim jest fascynacja. Klasycznie mówi się o mysterium tremendum et fascinosum jako doświadczeniu sacrum, które odsłania całkowicie inną rzeczywistość, niż ta, jaką znamy (profanum). Ta rzeczywistość jest przy tym nieporównanie bardziej rzeczywista niż nasza, stąd pojawiająca się fascynacja i zarazem trwoga. Jest to naturalne doświadczenie świętości.

Jednak objawienie, jakim jest Osoba i dzieło Jezusa Chrystusa, odsłania przed nami niejako serce owego misterium. Święty Paweł napisze jako streszczenie tego objawienia jedne z najwspanialszych i najbardziej pocieszających słów:

Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Czy Chrystus Jezus, który poniósł za nas śmierć, co więcej – zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami? Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane: Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień, uważają nas za owce przeznaczone na rzeź. Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nam umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8,31–39).

Wobec tak objawionego misterium Świętego zasadniczą postawą nie jest lęk czy trwoga. Tym, co nas powala na ziemię w objawieniu Jezusa Chrystusa, jest absolutna, czysta i pokorna miłość Boga do nas. Wobec niej najbardziej autentyczną postawą jest skrucha serca wyrastająca ze świadomości własnej niegodziwości. Taka była pierwsza reakcja Piotra, który podczas pierwszego spotkania rozpoznał w Jezusie świętego: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny (Łk 5,8). W tym momencie doświadczenie świętości zmienia się. O ile fascynacja i lęk wobec sacrum są odpowiedzią na doświadczenie całkowitej inności, metafizycznej mocy istnienia, wobec której nasze istnienie jawi się jedynie jako cień, jako nieistnienie, o tyle wobec pokornej miłości wstydzimy się naszej niegodziwości, wobec Bożej czystości przeraża nas nasze zbrukanie. Coś z tego doświadczenia miał prorok Izajasz podczas sceny powołania. Kiedy zobaczył Boga w otoczenia świty aniołów, zawołał:

Biada mi! Jestem zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach i mieszkam pośród ludu o nieczystych wargach, a oczy moje oglądały Króla, Pana Zastępów! (Iz 6,5).

Metafizyczna świętość odsłania stopniowo swoje oblicze pełne miłości już w Starym Testamencie. Boga pełnego miłosierdzia i łaskawości opiewają psalmy, prorocy i księgi mądrościowe.

Miłosierne oblicze Boga w Jezusie

Jednak pełnia niepojętego miłosierdzia została nam objawiona w Jezusie Chrystusie, Synu Bożym. Jego misja zbawienia nas bez użycia jakiejkolwiek siły, a jedynie przez miłość do końca, jest nie do uwierzenia do dzisiaj. Żydzi w większości odrzucili takiego Mesjasza, bo nie mieściło się to w ich obrazie Boga. I także obecnie oczekują Mesjasza pełnego mocy. Jednak św. Jan Apostoł bardzo wyraźnie streścił naszą wiarę, sprowadzając ją do wiary w Jezusa Chrystusa, w czym streszcza się „tak wielka miłość Boga, że Syna swojego za nas wydał, abyśmy mieli życie!” (por. J 3,16). Jednocześnie w tym geście miłości zawiera się życie. Tylko ten, kto przyjmuje tę prawdę i sam nią żyje, otrzymuje udział w życiu wiecznym, czyli otrzymuje udział w Jego życiu. Jest to metafizyczna zasada istnienia. Poza miłością nie ma życia.

Każdy, kto wierzy, że Jezus jest Mesjaszem, z Boga się narodził, i każdy miłujący Tego, który dał życie, miłuje również tego, który życie od Niego otrzymał. Po tym poznajemy, że miłujemy dzieci Boże, gdy miłujemy Boga i wypełniamy Jego przykazania, albowiem miłość względem Boga polega na spełnianiu Jego przykazań, a przykazania Jego nie są ciężkie. Wszystko bowiem, co z Boga zrodzone, zwycięża świat; tym właśnie zwycięstwem, które zwyciężyło świat, jest nasza wiara. A kto zwycięża świat, jeśli nie ten, kto wierzy, że Jezus jest Synem Bożym? Jezus Chrystus jest tym, który przyszedł przez wodę i krew, i Ducha, nie tylko w wodzie, lecz w wodzie i we krwi. Duch daje świadectwo, bo Duch jest prawdą. Trzej bowiem dają świadectwo: Duch, woda i krew, a ci trzej w jedno się łączą. Jeśli przyjmujemy świadectwo ludzi – to świadectwo Boże więcej znaczy, ponieważ jest to świadectwo Boga, które dał o swoim Synu. Kto wierzy w Syna Bożego, ten ma w sobie świadectwo Boga, kto nie wierzy Bogu, uczynił Go kłamcą, bo nie uwierzył świadectwu, jakie Bóg dał o swoim Synu. A świadectwo jest takie: że Bóg dał nam życie wieczne, a to życie jest w Jego Synu. Ten, kto ma Syna, ma życie, a kto nie ma Syna Bożego, nie ma też i życia (1 J 5,1–12).

Klasyczne przeciwieństwo: sacrum – profanum uzyskuje w tym przypadku bardzo konkretny kształt: zawierzenie miłości Bożej – trzymanie się tego, co daje świat. W spotkaniu z Bogiem-miłością odsłania się pozorność życia wyrastającego z egocentryzmu. Dotyczy to samej dynamiki naszego życia, czyli tego, co klasycznie nazywa się duchem. Widzimy naszą niegodziwość przez pokrętność ducha. Mówiąc językiem biblijnym, odkrywamy głębię nieprawości naszego serca. Według Biblii człowiek myśli sercem i w nim dokonuje się wybór dobra lub zła, życia albo śmierci.

Początkiem każdego dzieła – słowo, a przed każdym działaniem – myśl. Korzeniem zamierzeń jest serce, skąd wyrastają cztery gałęzie: dobro i zło, życie i śmierć, a nad tym wszystkim język ma pełną władzę (Syr 37,16–18).

Przy czym wspomniana myśl nie odnosi się do abstrakcyjnych rozważań natury filozoficznej, ale dotyczy życia i działania. Punktem odniesienia są zawsze relacje z innymi ludźmi, czyli ostatecznie to, co wiąże się z miłością lub jej brakiem i to w konkretnym czynie lub jego zaniechaniu. Pomiędzy sercem i czynem człowieka istnieje ścisłe powiązanie: czyn objawia serce, czyli to, kim człowiek naprawdę jest. W tym kontekście należy rozumieć słowa mędrca: Z całą pilnością strzeż swego serca, bo życie ma tam swoje źródło (Prz 4,23). Jednocześnie najważniejsze znaczenie ma poznanie w tym wymiarze – poznanie własnego serca oraz serca Boga i bliźnich. Najlepiej je poznać po czynach. Miłość poznajemy właśnie po czynach. I tak jest z naszym rozpoznaniem Bożej miłości: po miłości do końca, czyli po oddaniu za nas życia na krzyżu. Jezus z Nazaretu nie ukazał nam Ojca w Jego chwale, która jaśnieje gdzieś ponad nami, ale w Jego miłości do nas.

Jednak poznanie prawdy tego gestu miłości, a w nim miłości Boga, jest możliwe jedynie w świetle łaski, to znaczy nie osiągniemy go bez Bożego impulsu, który budzi nasze serce z otępienia. Żyjąc na co dzień w świecie, mamy do czynienia z czynami innych ludzi, którzy są podobni do nas. Ich czyny nigdy nie są krystalicznie czyste, ale zawsze posiadają pewną ambiwalentność, często obliczone na osiągnięcie określonego celu. Dlatego w naszych ocenach potrafimy je porównywać z naszą własną postawą i wejść w swoistą wymianę na zasadzie coś za coś. Czasami jedynie spotykamy się z gestami całkowicie bezinteresownymi, które nas zdumiewają i zawstydzają. Takie doświadczenia pozwalają nam nieco wyczuć, co się dokonuje w spotkaniu z Bogiem, który jest absolutnie bezinteresowny i pokorny w działaniu.

Kiedy realnie dochodzi do nas świadomość Bożej miłości, pierwszą reakcją, jaka się pojawia, jest ogromne zawstydzenie wobec jej czystości i prostoty. Jednak w tym momencie rozstrzyga się to, co najważniejsze w naszym życiu: wybór życia lub śmierci. Jeżeli staramy się uciec przed poczuciem własnej niegodziwości, co jest wstrząsającym doznaniem, i szukamy potwierdzenia gdzieś naszego dobra, zaczynamy się bronić i tworzyć w sobie pozór. Natomiast jeżeli przyjmujemy to w pierwszym momencie bardzo przykre doświadczenie, wtedy rośnie w nas skrucha serca i pokora. Z kolei to doświadczenie staje się punktem wyjścia takiego naszego odnoszenia się do Boga i innych ludzi, że możemy zacząć uczyć się życia w prawdzie.

Jeżeli pragniemy żyć w prawdzie, winniśmy być przytomni, czyli pamiętać o byciu przed Bogiem, który jest miłością. Nie używam w tym momencie słowa „świadomość”, lecz „przytomność”, aby nie sugerować, że należy nieustannie myśleć o Bogu, nieustannie rozmyślać o Nim, zapominając o zwykłym życiu. Nie musimy mieć Boga nieustannie w czynnej świadomości, ale powinniśmy mieć w głębi duszy przytomność, przed Kim stoimy, myśląc o czymkolwiek, gdziekolwiek będąc i cokolwiek robiąc. Przytomność pozwala nie pogubić się w problemach doczesnych, pozwala nie przejmować się nimi nad miarę. Świadomość, o co w istocie chodzi w naszym życiu, pozwala z całą powagą traktować własne istnienie, wiedząc, że posiada ono znaczenie głębsze niż bieżące sprawy, niż wszystko to, co jest tutaj osiągalne. Przy czym dotyczy to nie tylko nas, ale odnosi się do innych. Jest ono jednocześnie świadectwem wobec innych. Brak świadectwa miłości staje się jednocześnie antyświadectwem i gorszeniem innych, niszczeniem ich życia. Wobec sacrum-miłości nie stoimy solo, ale od razu razem z naszymi relacjami braterskimi.

Fragment książki „Droga duchowa”

Włodzimierz Zatorski OSB – urodził się w Czechowicach-Dziedzicach. Do klasztoru wstąpił w roku 1980 po ukończeniu fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pierwsze śluby złożył w 1981 r., święcenia kapłańskie przyjął w 1987 r. Założyciel i do roku 2007 dyrektor wydawnictwa Tyniec. W latach 2005–2009 przeor klasztoru, od roku 2002 prefekt oblatów świeckich przy opactwie. Autor książek o tematyce duchowej, między innymi: “Przebaczenie”, “Otworzyć serce”, “Dar sumienia”, “Milczeć, aby usłyszeć”, “Droga człowieka”, “Osiem duchów zła”, “Po owocach poznacie”. Od kwietnia 2009 do kwietnia 2010 przebywał w pustelni na Mazurach oraz w klasztorze benedyktyńskim Dormitio w Jerozolimie. Od 2010 do 2013 był mistrzem nowicjatu w Tyńcu. W latach 2013-2015 podprzeor. Pełnił funkcję asystenta Fundacji Opcja Benedykta. Zmarł 28 grudnia 2020 r.