Dom był ostoją

Z Janem Budziaszkiem rozmawia Cezary Sękalski

Z jakiej rodziny pochodzisz?

Pochodzę z krakowskiej rodziny mieszczańsko-robotniczej. Mój ojciec był mistrzem budowlanym, specjalistą od układania kafelków. To on wpoił mi zasady mądrości życiowej, ucząc przede wszystkim jednego - że cokolwiek będę robił w życiu (nieważne, czy będzie to zamiatanie ulicy, czy zbieranie liści), powinienem wykonywać tak, jakby była to ostatnia szansa mojego życia. Mówił mi: - Jeśli swój produkt wykonasz z miłością, ludzie nie dadzą ci umrzeć z głodu, bo zawsze będzie zapotrzebowanie na twoją działalność.

Twój ojciec był rzemieślnikiem z powołania. Pewnie kochał to, co robił...

Wielu ludzi w Krakowie czekało nawet po trzy, cztery lata na to, żeby ojciec ułożył kafelki u nich w łazience. Kiedy szliśmy razem z tatą przez Rynek, to na dziesięć ukłonów osiem skierowanych było w stronę taty, a dwa w moją. A byłem już wtedy gwiazdą i miałem na swoim koncie kilkanaście płyt. Był to dla mnie sygnał, że tak naprawdę nie ma znaczenia, co w życiu robimy, tylko jaki ślad po nas zostanie w sercach ludzi.

W jaki sposób Ojciec nauczył Cię tej mądrości?

W domu rozmawialiśmy o różnych sprawach, ponadto oddziaływał przykład. Zimową porą, gdy roboty budowlane ustawały, zdarzało się, że ojciec robił dla mnie zabawki z drzewa: wóz, konia na biegunach... Bardzo ubolewałem, gdy zabawka była na ukończeniu, a tu nagle przychodzili do taty klienci, żeby zamówić u niego robotę. Taka sytuacja była jednak od razu komentowana: dlaczego ktoś przychodzi i dlaczego ojciec musi z nim rozmawiać, z jakiego powodu na te 15-20 minut musi przerwać zabawę ze mną. Przy takich okazjach - już od małego - ojciec uczył mnie wszystkiego. Nigdy ta nauka nie wyglądała tak: Siadaj, ja cię uczyć każę! Nie! To było życie!

Zdarzało Ci się pracować razem z ojcem?

Ojciec był budowlańcem, co wcale nie znaczyło, że powodziło się nam tak dobrze, jak mnie dzisiaj… Dlatego przez całą szkołę średnią, szczególnie w wakacje, ale nie tylko, gdy miałem trochę wolnego czasu, chodziłem z tatą do pracy. Robiłem u niego za pomocnika, czyli musiałem nosić wiadra z cementem lub piaskiem, nauczyć się mieszać zaprawę murarską, dobierać proporcje… Pracowałem nie po to, żeby sobie coś zarobić (choć zawsze ojciec mi coś tam „odpalił”), ale po prostu - by ojcu pomóc. To było naturalne. 

A nie ciążyło Ci to? Nie buntowałeś się?

Niesamowicie dobre relacje między mną a ojcem budowała matka. Byłem wychowywany przez matkę w kulcie ojca. Normalne było na przykład to, że ojciec zawsze dostawał najlepszy kąsek mięsa. Dzisiaj tego się już nie doświadcza, np. w mojej rodzinie mówi się raczej: wszystko, co najlepsze dla dziecka, a tata może dostać byle co… Natomiast wtedy ojciec to był ktoś: dostawał najlepsze rzeczy, a to, co powiedział, było święte.

Można dostrzec w tym paradoks, bo to ja byłem gwiazdą, rozdawałem autografy, nagrywałem płyty, jeździłem po świecie, byłem w Ameryce, a mimo to mój ojciec był ciągle na pierwszym miejscu.

Wynika z tego, że Twoja rodzina była patriarchalna. Taki model jest dziś bardzo krytykowany...

Opowiadam tylko, jak było w domu, nie odnoszę się do żadnych teorii. Choć, kiedy siedziałem przy umierającej mamie, uświadomiłem sobie wychowawczy wpływ relacji panujących w moim domu rodzinnym. Było to już po śmierci ojca. Mama po złamaniu kości szyjki biodrowej w ogóle nie chodziła i przez dwa lata leżała w łóżku. W ciągu dnia przychodził do niej pracownik opieki społecznej, a na noc zawsze przyjeżdżał ktoś z rodziny - albo brat, albo siostra, albo ja. Kiedy wracałem do Krakowa, wiadomo było, że przejmuję dyżur. Zostawiałem tylko u siebie „bety” i szedłem do mamy. Znowu byłem jej pupilkiem. Przez dwa lata nie mieszkałem u siebie w domu i nie spałem tam ani jednej nocy.

Raz podczas takiego czuwania przy mamie rozważaliśmy wspólnie Różaniec. Kolejne tajemnice przypominały nam różne sytuacje życiowe. Nagle mama zaczęła dziękować tacie za to, że nie pozwolił jej pójść do pracy. Wiąże się z tym cała historia…

Mama była lepiej wykształcona od taty, bo zdała przedwojenną maturę. Wtedy to było „coś” w porównaniu z wykształceniem prostego robotnika-fliziarza. Po wojnie w domu było krucho z pieniędzmi, dlatego mama chciała pójść do pracy. Miała już nawet załatwioną bardzo dobrą posadę, ale ojciec powiedział: - Nie! Ty zostajesz w domu!. Mama oczywiście się buntowała, ale tata był nieugięty. Dopiero na łożu śmierci powiedziała: - Dziękuję tacie, że nie pozwolił mi iść do pracy wtedy, 40 lat temu. Bo dzięki temu teraz jesteście tacy dobrzy i bez przerwy przy mnie siedzicie!

W dzieciństwie byłem straszny „rozbijdupa”. Niemal codziennie wracałem do domu pokrwawiony, z rozwalonymi kolanami albo łokciami. Wiedziałem jednak, że cokolwiek by się ze mną nie działo, w domu jest matka! A zatem w razie czego nie ma co „pękać”, tylko jak najszybciej pędzić do niej. Nie pamiętam dnia, w którym po moim przyjściu ze szkoły dom byłby pusty. Dla mnie było to ważniejsze od wszystkiego! Pod koniec życia mamy siedziałem przy niej nie dlatego, że postanowiłem sobie być dobrym facetem, ale dlatego, że nie wyobrażałem sobie, że mógłbym postąpić inaczej.

Wróćmy jeszcze do Twojej pracy przy ojcu. Czego Cię nauczył?

Każda robiona przez niego łazienka była niepowtarzalna. Klienci ufali mu bezgranicznie. Zanim cokolwiek zrobił, najpierw myślał, planował, zastanawiał się. Natomiast kiedy był z czegoś niezadowolony, budził się w nocy zlany potem, bo wiedział, że będzie musiał zerwać kafelki z połowy ściany, że wszystko musi być od nowa zrobione.

Był jak artysta…

Może to trochę śmiesznie brzmi, bo określenie „artysta-rzemieślnik” dziś chyba straciło znaczenie. Ale znam wielu rzemieślników, o których można powiedzieć: Pan Artysta! Są to ludzie, którzy własnoręcznie wykonują jakieś arcydzieła, jedyne, niepowtarzalne. Zapraszam wszystkich na zwiedzanie mojej łazienki, zrobionej ręką mojego ojca 30 lat temu!

Czy Twój ojciec był religijny?

Hm, wiesz co… Mój ojciec umarł jako święty człowiek!

Pochodził z rodziny, która była obojętna religijnie. U niego w domu na słowo: „ksiądz” wszyscy dostawali drgawek… Dopiero kiedy przeżył z mamą 50 lat, na jednym ze spotkań rodzinnych przyznał się, co on biedny musiał się nakombinować, żeby pokazać jej, że idzie w pierwszy piątek do spowiedzi… Dla niego była to rzecz niepojęta, kara. W rodzinie mamy było zupełnie inaczej, dlatego nie wszystkie siostry ojca czy rodzice byli zadowoleni z jego ślubu z mamą.

Z pytaniem o religijność należy uważać, bo każdy człowiek jest w jakiś sposób religijny. Pierwszą noc po tym, jak tata umarł, rozważaliśmy z mamą tajemnice chwalebne Różańca, w których nie można już używać innego zwrotu niż „Dziękuję Ci, Panie!”. I mama, sama pozostając w beznadziejnej sytuacji, nagle zaczęła dziękować Panu Bogu za taką śmierć, jaką miał tata. Powiedziała, że na taką śmierć trzeba sobie zasłużyć! Mój tata poszedł na grzyby i nie wrócił. Odszedł cichutko, pod drzewem. Było to w 1992 roku, miałem wtedy czterdzieści siedem lat.

Czy był religijny? Ojciec nigdy nie mówił mi, jak to jest z jego religijnością. Nie pamiętam, żeby poszedł do spowiedzi kiedy indziej niż na Wielkanoc czy Boże Narodzenie, natomiast dzień przed śmiercią to zrobił! A było to tak: W sobotę 19 września 1992 roku wieczorem przyszedłem do moich rodziców, a mama mówi: - Wiesz co, tata jutro jedzie na grzyby. Obawiał się, że późno wróci, więc dzisiaj poszedł na wieczorną Mszę. Kiedy w poniedziałek rano poszedłem zawiadomić księdza o śmierci taty, powiedział: - Wie pan, ale byłem zaskoczony, że pan Budziaszek w sobotę przyszedł do spowiedzi i przyjął Komunię świętą!

Co go „napadło”, że pierwszy raz w swoim życiu między świętami przystąpił do spowiedzi? Tylko łaska!

Mojego ojca lubiła cała parafia, bo on zawsze bezinteresownie pomagał innym. Na jego pogrzebie były wszystkie krakowskie kapele. Światowej sławy muzycy uwielbiali go, dlatego że on wszystkim pomagał i zawsze był uśmiechnięty. Myślę, że przepustką do nieba jest miłość, a nie to, czy ktoś jest na zewnątrz bardziej czy mniej pobożny. Tata nie żyje od trzynastu lat, a w Krakowie dużo osób wspomina go, gdy mnie spotyka.

A jak było z religijnością twojej mamy? Co mama wniosła w Twoje życie oprócz  kultu ojca?

Przede wszystkim właśnie religijność! Obowiązkowo godzinki, roraty. Dzisiaj te praktyki często są zapominane, zaś msza o godzinie siódmej rano to dla wielu za wcześnie, a o szóstej to już w ogóle nie do pomyślenia… A ja pamiętam: ciemno, zima, a my z Bronowic, gdzie mieszkaliśmy, kilka kilometrów „smarowaliśmy” do kościoła na roraty…

Co w dzieciństwie było dla Ciebie najważniejsze? Czy czułeś się dzieckiem kochanym?

Ważne było, że dom był moją bazą, ostoją. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, czy czułem się kochany. Teraz wiem, że byłem ulubieńcem matki. Gdy przymierzałem się do matury, ojciec był ze mnie bardzo dumny, bo sam nie skończył szkoły średniej. Chwalił się mną przed swoim bratem.

Nie wiem, czy byłem kochany, czy nie, ale to było życie!


Jan Budziaszek – perkusista „Skaldów”, rekolekcjonista, autor m.in. „Dzienniczka perkusisty”.

 „Głos Ojca Pio” (34, lipiec/sierpień 2005)

Opublikowano za zgodą