Świadectwo – Moc wytrwałej modlitwy

Jak opisać wielkość i niepowtarzalność Boga? Jego wielką miłość, opiekę i prowadzenie nawet wówczas, gdy człowiek się oddala? Wiemy, że nie potrafimy w pełni oddać tego, co pragniemy przekazać. Jednak chęć podzielenia się szczęściem, jakie nas spotkało jest tak wielka, że chociaż nieudolnie, ale postaramy się to opisać.
Ela: Pochodzę z rodziny katolickiej i tak jak zwyczaj każe, rodzice wraz z rozpoczęciem przeze mnie nauki szkolnej posyłali mnie również na lekcje religii. Pierwsze trzy lata to czas przygotowania do przyjęcia I Komunii św. Pamiętam, że bardzo bliski był mi Pan Jezus, a w III klasie całym sercem przylgnęłam do Maryi i w Ich stronę kierowałam całą swoją dziecięcą miłość i zaufanie. Natomiast Bóg jawił mi się jako groźny sędzia, skrupulatnie notujący najdrobniejsze przewinienia, który pewnego dnia ześle na mnie słuszną, acz okrutną karę. Stało się dla mnie oczywiste, że wszystko to, co dobre, otrzymuję dzięki Jezusowi i Maryi, a złe rzeczy to dzieło Boga. Niestety, tych drugich było o wiele, wiele więcej. Uznałam więc w swym dziecięcym sercu, że Bóg jest równie wielki, co okrutny i zapewne będzie bezpieczniej, kiedy o mnie zapomni, a ja o Nim – może wtedy będzie łatwiej żyć. 
I tak po kilku latach od I Komunii św. coraz bardziej zaczęłam oddalać się nie tylko od tego „okrutnego” Boga, ale również od Kościoła. Odczuwałam ogromną pustkę duchową, przeżywałam wiele tragedii osobistych. Mój świat wartości moralnych legł w gruzach. Nie potrafiłam odróżnić dobra od zła. Wszystkie dziecięce ideały spadły z piedestału. Nie było blisko mnie nikogo, kto podałby mi pomocną dłoń i nazwał rzeczy po imieniu. Z pewnością okaleczałam siebie i raniłam innych. W niedzielę i święta nie chodziłam już do Kościoła, ale pod Kościół, a sprawy wiary przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Właśnie w takim stanie ducha byłam, kiedy poznałam mojego obecnego męża Lucjana. 
Luku: Urodziłem się i wychowałem w rodzinie, w której nie było jedności religijnej. Moja mama, z pochodzenia ewangeliczka, zaraz w latach powojennych przystąpiła do świadków Jehowy. Tato, z pochodzenia katolik, nie praktykował żadnego wyznania. Od najmłodszych lat byłem wychowywany na świadka Jehowy i utwierdzany, co do słuszności tej religii. W wieku 21 lat, kiedy poznałem moją żonę Elżbietę, byłem przekonany, że jest to jedyna słuszna droga prowadząca do zbawienia. Ponieważ moje kontakty z tzw. światem mama ściśle ograniczała, nigdy w moim sercu nie zrodziła się choćby najmniejsza wątpliwość, po czyjej stronie jest Bóg i prawda.
Ela: Miałam 17 lat, kiedy poznałam Luka. To, co mi się w nim spodobało, to jego „inność”. Nie był wyjątkowy, niepowtarzalny czy coś w tym stylu, był zwyczajnie inny. Oczywiście nie wiedziałam, że jest innego wyznania i powiem szczerze, iż niewiele mnie to interesowało. Byłam wtedy na tyle głupia, że myślałam, iż to, w co kto wierzy, dla wspólnego związku nie ma żadnego znaczenia. Ważne było to, że czas nam razem miło płynie i potrafimy z sobą rozmawiać. O tym, że Luku jest świadkiem Jehowy, dowiedziałam się przypadkowo. Wtedy zupełnie nic o „świadkach” nie wiedziałam i jedyną moją reakcją była ciekawość. Jak mówiłam, wydawało mi się, że różnica wyznań nie ma żadnego znaczenia, więc tym bardziej zaciekawiło mnie, dlaczego oni tak ostro i zdecydowanie odcinają się od katolików. Pamiętam również słowa Luka: „Nie odrzucaj czegoś, czego nie znasz”. Przyznałam mu rację i postanowiłam poznać to, czym żył mój chłopak.
Luku: Już po krótkiej znajomości z Elą czułem, że to jest ta jedyna, z którą chcę się związać na całe życie. A z własnego domu wyniosłem naukę, że kiedy nie ma jedności wyznania, wtedy tak naprawdę nigdy nie jest dobrze. Zawsze czegoś w takiej rodzinie brakuje, choć pozory mogą wskazywać, że wszystko jest OK. Wspomniałem już, iż swoją religię uważałem za jedyną prawdziwą, więc nic dziwnego, że bardzo zależało mi na tym, by Ela poznała i przyjęła moje wyznanie. Ucieszyłem się, kiedy zauważyłem, że nie chodzi do Kościoła i do praktyk religijnych nie przywiązuje chyba żadnego znaczenia. Czekałem tylko na odpowiedni moment, by poinformować ją o mojej wierze i zachęcić do jej poznania.
Ela: Idąc na pierwsze zebranie świadków Jehowy, nie przypuszczałam, że jest to pierwszy krok na mojej długiej, kamienistej drodze do Boga. Sposób, w jaki zostałam przyjęta, pełen miłości i akceptacji, tak ujął mnie za serce, że z całym zaangażowaniem rozpoczęłam 
tzw. studium biblijne. Byłam bardzo łatwym i pojętnym uczniem, tym bardziej że moja prawdziwa edukacja katolicka zakończyła się bardzo wcześnie. Bez większych oporów chłonęłam więc „prawdy” głoszone przez świadków Jehowy. Ludzie ci otoczyli mnie bardzo miłą, przyjazną atmosferą i byli pierwszymi osobami w moim życiu, które okazywały mi swoją sympatię i cieszyły się z mojej obecności wśród nich. Ja ze swej strony bardzo solidnie wzięłam się do pracy. Ponieważ wówczas ich literatura nie była zbyt bogata, w krótkim czasie zapoznałam się ze wszystkimi książkami, jakie zostały wydane, oraz wstecznymi numerami „Strażnicy” i „Przebudźcie się”. I chociaż zwykle studium biblijne trwa przynajmniej rok, a często dwa, w moim przypadku uznano, że można je skrócić, ponieważ swoją wiedzą i zaangażowaniem w krótkim czasie dogoniłam, a nawet przegoniłam ludzi, którzy w organizacji byli od wielu lat.
Luku: Radość moja była ogromna, ponieważ ze strony Eli nie spotkałem się z żadnym oporem ani krytyką. Już po pierwszym zebraniu byłem przekonany, że Ela zostanie świadkiem Jehowy tak jak ja i stworzymy szczęśliwą rodzinę. Moje przypuszczenia się potwierdziły i w krótkim czasie to właśnie Ela stała się motorem 
w naszym związku, jeśli chodzi o rozwój wiary.
Ela: Od czterech miesięcy nosiłam już pod sercem najstarszego syna, kiedy przypadła data przyjęcia przez nas tzw. symbolu, który też nazywają chrztem. Fakt ten miał odbyć się na stadionie w Jeleniej Górze. My przygotowywaliśmy się do symbolu, a Bóg widocznie znudził się już moją głupotą i czekaniem, aż dorosnę i zmądrzeję, i zaczął działać. Oczywiście po swojemu w sposób niepowtarzalny i niesamowity. Jadąc do Jeleniej Góry, oczekiwałam, że spotka mnie coś wielkiego, doniosłego. Przecież w sposób formalny miałam zostać prawdziwym głosicielem jedynej „prawdy”. Bóg jednak nie chciał takiego głosiciela, bo właśnie tam w czasie tego spotkania, w czasie przyjęcia „symbolu”, spadły łuski z mych ślepych dotychczas oczu. Przez cały czas czułam jakiś niesmak i rozdrażnienie. Prysła gdzieś moja euforia, wiedziałam, że coś się dzieje, coś jest nie tak, ale nie umiałam tego jeszcze sprecyzować. Wkrótce po powrocie zebrania (dotychczas tak miłe i interesujące, na które jechałam z prawdziwą przyjemnością) zaczęły mnie drażnić i nudzić. Mało tego, dostrzegałam coraz więcej niuansów typu: przestawiony przecinek w tekście biblijnym, który zmieniał całkowicie sens wypowiedzi, niezgodności, z którymi nie potrafiłam sobie poradzić. Długo, bardzo długo nic nikomu nie mówiłam, ale poświęciłam sporo czasu na zapoznanie się z Biblią tylko, że tym razem bez pomocy „Strażnicy”.
Teraz wiem, że wszystkie te wydarzenia były działaniem Boga, to On odpowiadał na moje modlitwy i wołał mnie na właściwą drogę. Ale wtedy dalej szłam po omacku, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co dzieje się ze mną i wokół mnie. Taką sytuację dwuznaczności przeciągnęłam około pół roku. Coraz bardziej byłam pewna, że religia świadków Jehowy i ich „prawdy” to jeden wielki fałsz, ale nie miałam odwagi, by powiedzieć o tym Lukowi, a co dopiero pozostałym członkom zboru. Czułam się podle, wiedziałam, że jestem tchórzem, że postępuję nieuczciwie. I znów Bóg dał znać o swojej miłości. Piotruś (najstarszy, obecnie 18-letni syn) miał dwa miesiące, kiedy otrzymałam w darze (zupełnie za darmo) siłę, odwagę i pewność wprost nie do pojęcia. Potrafiłam już wtedy stanąć sama przeciwko mężowi, starszym i członkom zboru.
Luku: W zasadzie od początku mojej znajomości z Elą mieliśmy bardzo dobry kontakt. Nie potrzebowaliśmy wielu słów, by się porozumieć i bardzo łatwo wyczuwaliśmy swoje wzajemne nastroje. I faktycznie, właśnie wtedy w Jeleniej Górze, po raz pierwszy wyczułem, że coś się z Elą dzieje. Wtedy też, po raz pierwszy padły 
z jej ust słowa krytyki odnośnie naszej wiary. Nie podobała jej się ani wygłoszona konferencja, ani przedstawiona scenka biblijna. Zachowywała się tak, jakby ją od środka coś nosiło. Pomyślałem jednak, że powodem jest ciąża i nie zwracałem więcej na to uwagi. Ale co ciekawsze, po powrocie do domu jej stan się nie zmienił. Kiedy pytałem o powód, nie potrafiła udzielić mi odpowiedzi. Dalej chodziliśmy na zebrania, ale czułem, że coś się zmieniło. Ela coraz częściej zaczęła wyszukiwać preteksty, żeby zebrania opuszczać, a to, że była w ciąży, bardzo jej te wymówki ułatwiało. No cóż, pomyślałem, że jak przyjdzie na świat dziecko, to wszystko wróci do normy, trzeba zwyczajnie przeczekać. Ale nigdy nie spodziewałbym się tego, co nastąpiło wkrótce po przyjściu na świat naszego syna. Ela oświadczyła mi, że odchodzi z organizacji, która serwuje tylko stek kłamstw i z prawdziwą religią nie ma nic wspólnego.
Ela: Najpierw o swojej decyzji poinformowałam Luka, co, tak jak się spodziewałam, wywołało u niego lekki szok. Oczywiście padło pytanie – dlaczego? Starałam się mu to wyjaśnić najlepiej jak umiałam, jednak dalej w jego oczach widziałam niezrozumienie 
i żal. Było mi przykro, że sprawiłam mu zawód, że jestem powodem jego bólu, bo widziałam, że go to boli, ale moja decyzja była już nieodwołalna. Byłam pewna, że w organizacji świadków Jehowy nie ma Boga, więc tkwić w niej dla ludzi nie ma sensu. Przestałam chodzić na zebrania i myślałam, że to sprawę załatwia. Myliłam się jednak, czekał mnie długi okres zmagania się ze starszymi zboru o odzyskanie swojej wolności. Dzisiaj zdaję sobie sprawę z tego, jak biedny w tym czasie musiał być Luku, o którym jakby wszyscy zapomnieli. Ja myślałam tylko o swoim uwolnieniu, starsi zboru o zatrzymaniu mnie, a on został gdzieś z boku, zapomniany, nieważny, zagubiony, między młotem a kowadłem. Wiele spotkań i rozmów nie prowadziło do niczego, kręciliśmy się jakby w kółko, nikt nie potrafił rozwiać moich dogmatycznych wątpliwości, udzielić konkretnych odpowiedzi na pytania, które stawiałam. Kiedy wreszcie doszli do wniosku, że moja sprawa jest przegrana, kazali napisać mi oświadczenie, że na własne życzenie odchodzę ze zboru, rezygnując z prawa do powrotu i zbawienia. Oczywiście napisałam natychmiast i to z wielką radością, że to wreszcie koniec – jestem wolna! I wtedy dopiero przypomniano sobie o Luku, którym dotychczas nikt się nie zajmował, uznając go za pewniaka. Mój mąż dowiedział się, że jeżeli chce pozostać w organizacji, musi odseparować się ode mnie 
i syna, zamieszkać w osobnym pokoju i nie utrzymywać z nami kontaktu, aby nie uczestniczyć w naszych bezbożnych praktykach i nie grzeszyć przebywaniem w pomieszczeniach, w których wiszą krzyże czy obrazy.
Luku: To, co po podjęciu przez Elę decyzji o odejściu ze zboru zaczęło dziać się w naszej rodzinie, przypominało horror. Ciągłe wizyty starszych zboru i kłótnie. Powstały dwa obozy: Ela i zbór. Dla mnie zabrakło miejsca, zostałem z boku. Nie wiedziałem, po czyjej stanąć stronie, zresztą nikt mnie o to nie pytał. Czułem się 
w tej rozgrywce niepotrzebny. Zadawałem sobie jednak pytanie – kto ma rację? Ela potrafiła konkretnie i zdecydowanie bronić swojego zdania, poza tym była przecież moją żoną i matką mojego syna, powinienem więc jej pomóc. No tak, ale jeśli to ona ma rację – to co z moim życiem? Czułem się strasznie, grunt usuwał mi spod nóg. Kiedy Ela napisała oświadczenie o odejściu z organizacji, przypomniano sobie i o mnie. Zażądano separacji i chyba tym przeholowali. Uświadomiłem sobie, że jestem mężem i ojcem i nikt nie 
będzie oddzielał mnie od mojej rodziny. Powiedziałem więc zdecydowane: „Nie”. No, i w wyniku tego krótkiego słowa wykluczono mnie z organizacji. Stałem się dla zboru trędowaty, bez prawa utrzymywania kontaktów z porządnymi braćmi i siostrami.
Ela: Walka się skończyła, a krótki okres euforii szybko minął. Pytałam sama siebie – co dalej? Czy religia, w której wyrosłam, jest tą prawdziwą? Czy w niej chcę wychowywać swoje dzieci? Przecież jedyne, co wiedziałam o religii rzymskokatolickiej, to to, co wyniosłam z lekcji katechezy, czyli dziecięce wspomnienia, które trzeba było skonfrontować z całym mnóstwem informacji, jakie wyniosłam ze zboru, a te nie były zachęcające. Jak teraz wrócić do tego siedliska zła (jak Kościół katolicki określają świadkowie Jehowy)? Zresztą, ja chciałam odnaleźć Boga, a jeżeli tam też Go nie ma, to nie ma po co wracać. Zaczęłam szukać: Bóg czuwał i cały czas był ze mną, jakoś podświadomie to czułam, że wszystko, co się w moim życiu dzieje, to jest Jego prowadzenie. Od taty dostałam kilka numerów pisma „Effatha” (bardzo dobre pismo), zdobyłam też kilka książek. Zaczęłam je zachłannie czytać, porównywać z Pismem Świętym 
i modlić się. Po około pół roku wiedziałam już, że jedynym Chrystusowym Kościołem jest Kościół katolicki. Ta pewność dodała mi sił i odwagi, by iść dalej.
Luku: Skończyło się. Przestałem być świadkiem Jehowy i nie bardzo wiedziałem, co dalej zrobić ze swoim życiem. Ela zatopiła się w książkach, coraz trudniej było nam porozumieć się, a temat religii zawsze prowadził do kłótni. Nasze drogi rozeszły się, mimo że byliśmy razem, żyliśmy obok siebie. Zacząłem uciekać z domu, nie czułem już tej radości z przebywania razem. Ona miała swój świat, swoje książki, dziecko, ja nie widziałem tam miejsca dla siebie. Było mi ciężko i źle. Wtedy Ela poinformowała mnie, że spodziewa się drugiego dziecka, a wkrótce potem, że chce ochrzcić naszego syna. Byłem zły, że narobiła takiego bałaganu w naszym życiu, że zerwała łączącą nas więź, że po prostu coś się popsuło. Pomyślałem, że jeżeli jej nie odpowiadała moja religia, to dlaczego ja mam się godzić na jej religię, i to katolicką. Tym bardziej że przecież od dziecka wiedziałem, iż właśnie religia katolicka to siedlisko szatana, a księża to istne demony. Powiedziałem więc, że się nie zgadzam. Ale nie doceniłem Eli. Moją odmowę przyjęła spokojnie 
i zaczęła powolne, systematyczne „wiercenie dziury w brzuchu”. Po kilku miesiącach poddałem się i stwierdziłem: „Rób sobie, co chcesz, ale mi daj spokój”.
Ela: Kiedy już zyskałam pewność, że to właśnie w tej odrzuconej przeze mnie religii jest Bóg Prawdziwy, zapragnęłam powrotu 
i to już natychmiast. Niestety, konsekwencje mojej głupoty i zdrady Kościoła przyszło mi ponosić przez prawie 17 lat. Tkwiłam w zawieszeniu, sama skazałam się na wygnanie i bardzo z tego powodu cierpiałam. Zapewne też dlatego postanowiłam, że zrobię wszystko, by moje dzieci nigdy nie były skazane na podobne męki. Zapragnęłam jak najszybciej prostować drogi, które poplątałam i wiedziałam, że zacząć muszę od ochrzczenia syna. 
Luku najpierw powiedział, że absolutnie się nie zgadza, że jak Piotruś dorośnie, wtedy niech sam wybiera. Parę miesięcy zajęło mi uzyskanie od niego zgody. Piotruś miał ponad rok, gdy został przyjęty na łono Kościoła. Z ochrzczeniem następnych dzieci nie miałam już problemów. Luku na sprawy wiary i Boga zobojętniał zupełnie i nie ingerował w nasze życie. Nie był to dom pełny, dzieci (wtedy już troje) niby miały i ojca, i matkę, ale każde z rodziców żyło osobno i one to wyczuwały. Im więcej czasu mijało, tym bardziej rosła moja tęsknota za Bogiem, za możliwością korzystania 
z cudownych darów, jakimi są sakramenty święte. Tęsknota przechodziła w ból i to ból, który często był trudny do zniesienia. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, by dzieci całym sercem pokochały Boga, Boga dobrego i miłosiernego. Wszystkie dzieci powierzyłam opiece Maryi, dużo czasu i wysiłku wkładając w ich rozwój duchowy, bo zbyt dobrze znałam konsekwencje życia w oddaleniu od Boga. Dzieci rosły – w 1995 r. Piotruś przyjął I Komunię św., rok później Kasia, a w następnym roku Ula. Na każdej z tych uroczystości nasze dzieci miały dwoje rodziców i widziałam, że były szczęśliwe, chociaż nie mogliśmy w pełni uczestniczyć we Mszy św.
Luku: Ela ochrzciła najpierw Piotrka, potem Kasię i Ulę. Miałem żal, że żyją swoim życiem, mnie zostawiając gdzieś z boku. Oni wychodzili do Kościoła, a ja zostawałem w domu. Czułem się odrzucony i niepotrzebny, ale nie miałem ani siły, ani odwagi, by do nich dołączyć. Dzieci często pytały, czemu nie chodzę do Kościoła, a ja ich zbywałem krótkimi, zdawkowymi odpowiedziami. Kiedy jednak Piotruś miał przyjąć po raz pierwszy Komunię św., prosił mnie, bym poszedł z nim do Kościoła – nie umiałem mu odmówić. Poszedłem, potem byłem także i u córek, żeby nie miały żalu, ale w Kościele czułem się źle. Widziałem na sobie spojrzenia innych, które wprost wwiercały się w moje plecy. Byłem cały czas spięty i skupiony na sobie – takie poświęcenie raz na rok to zdecydowanie aż nadto.
Ela: Po siedmiu latach przerwy, w dwuletnim odstępie, na świat przyszło jeszcze dwoje naszych dzieci. W tym czasie Luku chyba już pogodził się z naszym trybem życia i w zaciszu domowym coraz pełniej uczestniczył w praktykach religijnych wraz z nami. Często widział i słyszał, że starsze dzieci modlą się o nawrócenie taty. Mi wtedy też już było lżej, bo wiedziałam, że teraz kiedy do moich modlitw dołączyły już w pełni świadomie dzieci, Bóg nie pozostanie obojętny. Dzieci rosły blisko Boga i Kościoła, wiem, że Matka Boża cały czas chroniła całą piątkę i dodawała im sił, aby w różnych środowiskach, w jakich się znalazły, miały odwagę pozostać sobą. I tę opiekę było widać na zewnątrz. Nasze dzieci wyróżniały się w swoim otoczeniu postawą i odwagą, cały czas czynnie uczestnicząc w życiu religijnym. Luku to widział i coraz częściej w jego oczach widziałam radość i dumę, a to był już dla nas znak, że Bóg działa. Co prawda – myśląc po ludzku – działał powoli, ale przecież On najlepiej wiedział, jak i kiedy przyjdzie odpowiedni czas. My ze swej strony wiernie trwaliśmy w zaufaniu i modlitwie. 
W tym też czasie sprowadziła się do nas teściowa. Była już chora, chociaż początkowo ukrywała swój stan. Jednak dolegliwości, jakie odczuwała, nie dały się długo ukryć. Kiedy niemal siłą zawieźliśmy ją do lekarza, okazało się, że na jakiekolwiek leczenie jest już za późno. Teściowa miała raka całego przewodu pokarmowego i to w końcowym stadium. Dopóki było to możliwe, opiekowałam się nią w domu. Kiedy jednak przestała przyjmować nawet płyny, zawieźliśmy ją do szpitala. Nie byliśmy w stanie patrzeć, jak umiera w okropnych męczarniach. I jak się okazało, Bóg po raz kolejny pokazał, jakim jest wspaniałym reżyserem ludzkiego życia. Bo właśnie w szpitalu, w ostatnim dniu pełnej świadomości, teściowa po prawie 50 latach bycia świadkiem Jehowy przyjęła sakramenty święte. 
Pamiętam dokładnie, kiedy weszłam na salę szpitalną ze szwagrem i jego córką, pierwsza rzecz, jaką zobaczyłam, to kartka na stoliku. Stanęłam osłupiała, bo o czymś takim nie marzyłam nawet 
w najśmielszych snach – ta kartka to było poświadczenie księdza 
o przyjęciu sakramentów św. Musiałam stać tak już dobrą chwilę, bo wreszcie teściowa powiedziała, tak jakby to było zupełnie naturalne: „To ksiądz zostawił, schowaj, żeby nie zginęła”. Zdumienie moje było tak wielkie, że odebrało mi na moment mowę, coś, co wydawało się niemożliwe, u Boga okazało się drobnostką. Na drugi dzień teściowa straciła przytomność, a po kilku dniach zmarła, śmierć wygładziła jej rysy, a leżąc w trumnie wyglądała młodo, lekko uśmiechnięta. Jestem przekonana, że taki wyraz twarzy może mieć tylko człowiek, który już wie, że chociaż w ostatniej chwili, ale wygrał swe życie, życie wieczne. Luku tym wydarzeniem był zaszokowany, może jeszcze bardziej niż ja, chociaż długo twierdził, że przecież niemożliwe, aby była to prawda.
Luku: Tak, byłem dumny ze swoich dzieci i coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że to, jakie są, to nie przypadek, tylko skutek wychowania w bliskości Boga. Widziałem przecież na co dzień, że Ela od najmłodszych lat wpajała im wartości chrześcijańskie, że Boga stawia na pierwszym miejscu. Wiedziałem też, że wszystkie dzieci modlą się o moje nawrócenie. Te starsze na pielgrzymkach i rekolekcjach składały swoje intencje, te małe razem 
z żoną w codziennej modlitwie. Mój opór słabł, budziła się ciekawość, chęć dołączenia do reszty rodziny, ale mimo to dalej pozostawałem bierny, tak jakby coś mnie od środka powstrzymywało. Dużo zamieszania powstało w mojej głowie i w sercu po tej historii z mamą. Nie potrafiłem tego zrozumieć, ale przecież kartka była, Ela i brat 
z córką potwierdzali, a ja dalej nie wierzyłem. Kiedy przyszło załatwiać pogrzeb, to jednak ja powiedziałem, żeby jechać do księdza, 
a Ela tylko na to czekała. Również ja o decyzji mamy poinformowałem starszych zboru, którzy przyjechali, by ustalić pochówek. Nie wiem, skąd była wtedy we mnie taka determinacja, niby tak do końca w to nawrócenie nie wierzyłem, a jednak wiedziałem, że tak należy postąpić. Myślę, że od swojej śmierci i mama w modlitwach wstawiała się za mną u Boga.
Ela: Nastał rok szkolny 2002/2003, w którym to nasze czwarte dziecko – Małgosia – miało przystąpić do I Komunii św. Mogę powiedzieć, że Bóg w moim życiu mnożył cuda na co dzień, wiele dał mi dowodów swojej opieki i miłości, ale to, czego dokonał w tym roku, było tak piękne i wielkie, że aż trudne do opisania. Ksiądz proboszcz na jednym z zebrań przedkomunijnych (na którym oczywiście byłam sama) rozdał kartki i poprosił rodziców, aby napisali, co z okazji I Komunii św. chcieliby ofiarować swojemu dziecku. Nie musiałam zastanawiać się ani chwili, od lat chcę przecież ofiarować wszystkim moim dzieciom przede wszystkim pełną rodzinę pobłogosławioną przez Boga. Ksiądz kartki zebrał i powiedział, że do tego wrócimy. Pisząc swoje pragnienie, nie byłam w stanie wyobrazić sobie, aby stało się realne i to w tak niedługim czasie. Po tylu latach pomału przywykłam do myśli, że będę kładką, po której moje dzieci będą mogły przejść, by znaleźć się na drodze prowadzącej do Boga. Mi pozostała wiara w miłosierdzie Boże, że chociaż przed śmiercią dostanę czas potrzebny na pojednanie się z Bogiem. Jednak Bóg 
w swej dobroci okazał mi miłosierdzie już teraz. Wiele mniejszych 
i większych zdarzeń, które niektórzy nazywają przypadkami, a ja na-
zywam Bożym prowadzeniem, złożyło się na to, że w styczniu 2003 r.
znaleźliśmy się z Lukiem na plebanii. Mieliśmy podpisać dokumenty potrzebne do zawarcia związku małżeńskiego. Miał to być ślub jednostronny – tylko ja miałam przysięgać Lukowi, on dalej miał pozostać bierny.
Luku: Czym bliżej był termin I Komunii św. Małgosi, tym bardziej w domu zaczęła się zagęszczać atmosfera wokół mnie. Ciężko mi nawet nazwać to, co wówczas czułem, to było coś takiego jakby mnie wszyscy wokół napiętnowali. W okresie Adwentu najmłodszy syn Adaś, a tydzień później Małgosia, wylosowali w Kościele figurkę Pana Jezuska w żłóbku. Adaś powiedział, że wszyscy musimy się codziennie modlić, bo on dlatego Pana Jezusa przyniósł do domu. No i dzieci dopilnowały, abym przez dwa tygodnie modlił się wraz 
z całą rodziną, a intencję Ela codziennie miała jedną – nawrócenie męża i ojca. Głupio mi było tak modlić się w swojej intencji, ale coś jakby zaczęło w moim sercu pękać, chociaż jeszcze nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje. Przecież ja, mężczyzna 
w sile wieku, nie będę się roztkliwiać. A jednak nie potrafiłem już być „twardy”, Bóg wyraźnie pukał do mego serca i czekał, kiedy Mu otworzę.
Ela: To, co nastąpiło po tej pierwszej wizycie na plebanii, jest trudne do ogarnięcia. Zamiast podpisania dokumentów Luku zaczął przygotowywania do przyjęcia chrztu i bierzmowania, a także do sakramentu pokuty, Eucharystii i małżeństwa. Bóg jest wielki, niesamowity! Sama za bardzo nie wiem jak ks. Ryszard tym wszystkim pokierował, wiem natomiast, że także dużo się modlił w tej intencji i Bóg wybrał go, by doprowadził ten „beznadziejny” przypadek, jakim był Luku, do momentu, kiedy stanie się dzieckiem Bożym. Wiele spotkań z księdzem (który wykazał się wprost nadludzką cierpliwością), wiele godzin rozmów w domu i wiele modlitw doprowadziły do najszczęśliwszego dnia w moim życiu. Ten wielki dzień poprzedziły dwa inne, równie ważne i niezapomniane. To, co wtedy czułam, trudno jest przekazać słowami, a w pełni zrozumieć może tylko ktoś, kto przeżył sam coś podobnego.
4 czerwca 2003 r. po wyznaniu wiary w obecności świadka i księdza proboszcza oficjalnie zostałam powtórnie przyjęta na łono Kościoła katolickiego. Po tylu latach tęsknoty, czułam się jak syn marnotrawny, na którego czeka równie stęskniony i kochający Ojciec. Tego wspaniałego uczucia dopełnił następny wieczór, kiedy po generalnej spowiedzi z czystym sercem mogłam powiedzieć – „Ojcze nasz”. Nic na tej ziemi nie jest w stanie zapewnić nawet namiastki szczęścia, jakie daje świadomość bliskości i miłości Boga. 
7 czerwca 2003 r. to data, której na pewno nigdy nie zapomnę. W tym dniu mój mąż po prawie 17 latach modlitw moich, dzieci 
i wielu innych ludzi, przyjął chrzest i został chrześcijaninem. Ksiądz Ryszard przygotował piękną uroczystość, którą nasze dzieci uświetniły grą i śpiewami, a my wreszcie przed Bogiem przysięgliśmy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Tak po ponad 19 latach wspólnego życia w związku cywilnym pobłogosławił nas Bóg.
Luku: Podobnie, jak i Eli, trudno mi myślą ogarnąć ostatnie miesiące i to wszystko, co się wówczas działo. Zniknął gdzieś mój opór, moje wątpliwości, wreszcie mogłem sam sobie powiedzieć – czemu nie? Na czym właściwie opiera się mój opór? Nie był to dla mnie czas łatwy. Moje uczucia w tym okresie charakteryzowały się dużymi amplitudami – od wysokich, wzniosłych do zwyczajnego strachu. Obecność raz w tygodniu (a nie raz na rok) na Mszy św., którą ksiądz proboszcz zalecił mi jako obowiązek, przynosiła mi coraz mniej stresu. Co prawda w Kościele dalej byłem spięty, ale to już nie było to, co kiedyś. Coraz częściej mogłem skupić się na tym, co dzieje się na ołtarzu i co mówi ksiądz. Czułem, że robię dobrze, że jestem na właściwej drodze, ale dalej cały czas potrzebowałem 
(i wciąż potrzebuję) kogoś, kto pociągnie mnie za rękę, kto podtrzyma i tacy ludzie byli blisko mnie. Kiedy zbliżał się termin przyjęcia przeze mnie sakramentów świętych, rosła we mnie panika, która na kilka dni przed tym ważnym wydarzeniem zniknęła zupełnie. Byłem spokojny, wyciszony, pełen oczekiwania na spotkanie z Bogiem.
7 czerwca 2003 r. narodziłem się ponownie, już jako chrześcijanin. Zaczął się nowy etap mojego życia – nie jako odrzutka, ale dziecka Bożego, które jest kochane takie, jakie jest. Dziękuję Bogu za swoją rodzinę i jej wytrwałość, za jej wiarę w moje nawrócenie, za to, że nigdy przez tyle lat nie zwątpili.
Ela i Luku: Po tylu przeżyciach czekało nas jeszcze jedno wydarzenie. Nasz ślub odbył się w wigilię Zesłania Ducha Świętego, więc w podróż poślubną pojechaliśmy na nocne czuwanie Odnowy 
w Duchu Świętym. Tam wspólne modlitwy i śpiewy wyzwoliły w nas radość, którą odczuwaliśmy wyraźnie. Wiemy, że dalej czeka nas niełatwa codzienność, ale przecież: „jeżeli Bóg z nami, to któż przeciwko nam?”. Wierzymy, że bliskość Boga zbliży nas do siebie, a Jego opieka nie ustanie. Chcemy swym życiem świadczyć o tym, że Jezus żyje i jest wśród nas. Dziękujemy wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób pomogli nam dojść do miejsca, w którym dzisiaj jesteśmy.
Niech Bogu będzie chwała na wieki!

Ela i Luku

Numer: 6 (75)/2004

Tytuł: Modlitwa wstawiennicza