Miłość budujemy małymi gestami

Jesteśmy powołani do budowania królestwa Bożego na ziemi. Nie oznacza to jednak, że dyrektor albo sprzątaczka mają natychmiast rzucić pracę i szukać ubogich, którym mogliby pomóc. Nie o to chodzi. Mamy budować chrześcijańskie relacje oparte na Chrystusie w  miejscu, w którym jesteśmy. Często uprzejma i miła woźna w szkole zostaje powiernicą uczniów – stając się dobrą ciocią czy babcią, szerzy miłość i pokój…

Z siostrą Małgorzatą Chmielewską ze wspólnoty „Chleb Życia” rozmawia Cezary Sękalski

Skąd w chrześcijaństwie wzięła się idea pomagania ubogim?

Po prostu z Ewangelii. Pismo Święte i nauka Kościoła mówią wyraźnie, że wszyscy jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże. Największymi grzechami, które Pan Bóg wypomina w Starym Testamencie narodowi wybranemu, wcale nie są jakieś wybryki, np. seksualne (chociaż one oczywiście też). Bóg najmocniej piętnował niesprawiedliwość społeczną, czyli fakt bogacenia się jednych kosztem drugich, czy też brak troski silniejszych o słabszych. Mówi o tym cały Stary Testament, a i przez Pana Jezusa kwestia ta została wypowiedziana bardzo wyraźnie: „Byłem głodny, daliście mi jeść... Cokolwiek uczyniliście temu najmniejszemu, mnieście uczynili”. Chrystus utożsamia się z najsłabszymi, stawiając tym samym pytanie o naszą reakcję na człowieka głodnego czy ubogiego.

Taka pomoc zwykle kojarzy się z wrzuceniem paru złotych żebrakowi do kapelusza... Jak mądrze pomagać?

To oczywiście też jest pomoc i bezpośredniej jałmużny nic nie zastąpi. W momencie, kiedy człowiek cierpi głód, trzeba mu przede wszystkim dać coś do zjedzenia. Chodzi oczywiście o podzielenie się dobrami materialnymi z tymi, którzy ich nie mają. Niekoniecznie muszą to być pieniądze, zamiast nich możemy podarować inne rzeczy, również swój czas i siebie – swoją wiedzę, zdolności, umiejętności – wolontariat jest przecież rodzajem dzielenia się. Natomiast jałmużna jest pierwszym krokiem do zaprowadzenia Bożej sprawiedliwości. Jeśli Bóg jest miłością, to w swoich planach nie uwzględnia śmierci z głodu, braku szans na pracę, naukę, bicie, upokarzanie, zabijanie... Świat został nam dany po to, aby każdy mógł w nim znaleźć swoje miejsce, żył godnie i w pokoju, bo jest dzieckiem Bożym i naszym bratem.

Jak mądrze pomagać? Nie ma na to prostej recepty. Są różne rodzaje pomocy. Przede wszystkim musi ona wesprzeć człowieka w jego rozwoju, pozwolić mu żyć samodzielnie i godnie. Można bowiem zniewalać ludzi (zarówno indywidualnie, jak i systemowo), rzucając im ochłapy, żeby byli nam wdzięczni, a jednocześnie nie dawać im szans na samodzielność. Istnieją oczywiście ludzie niepełnosprawni, chorzy, którzy są zbyt słabi, aby zapracować na swoje życie i w takim przypadku należałoby stwarzać miejsca, w których oni czuliby się kochani i potrzebni, gdzie zachowana byłaby ich godność. Tymczasem mamy ogromne rzesze ludzi wykluczonych z życia społecznego, dlatego że więksi i silniejsi po prostu się rozpychają.

Na widok człowieka ubogiego nieraz stajemy przed taką fałszywą alternatywą: pomóc mu (co nieraz w naszej wyobraźni urasta do konieczności pomagania wszystkim, bo potrzeby są nieskończone) czy uciec, kierując się myślą, że takimi osobami zajmują się wyspecjalizowane placówki, a więc ja już nie muszę? Jak znaleźć złoty środek między tymi dwoma skrajnymi zachowaniami?

Przede wszystkim nie jest naszym zadaniem przemieniać cały świat. Każdy z nas odpowiada za swoje życie i za to, jak postępuje wobec bliźnich. To fundamentalna zasada. Każdego z nas Pan Bóg będzie indywidualnie rozliczał z życia i postępowania wobec innych.

U Pana Boga nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Dlatego tłumaczenie się, że nie możemy pomóc wszystkim, jest ucieczką. Poprzez chrzest zostaliśmy powołani do budowania królestwa Bożego na ziemi, tu i teraz, wokół siebie, w naszej najbliższej okolicy, w zależności od tego, kim jesteśmy i co robimy. Z tej odpowiedzialności nikt nas nie zwolni. Jest bardzo wielu ludzi w potrzebie, ale kto pomógł jednemu człowiekowi, pomógł Chrystusowi obecnemu w tym człowieku.

Można oczywiście przejść obojętnie wobec potrzebującego, ale można też przekroczyć granice egoizmu. Pomoc zawsze wiąże się z osobistym zaangażowaniem i o to właśnie chodzi. Budowa królestwa Bożego i pójście za Chrystusem w ten czy w inny sposób nas angażuje.

Nie oznacza to jednak, że dyrektor albo sprzątaczka mają natychmiast rzucić pracę i szukać ubogich, którym mogliby pomóc. Nie o to chodzi. W miejscu, w którym jestem, mam budować chrześcijańskie relacje oparte na Chrystusie. Sprzątaczka może być uprzejma dla wszystkich i bardzo często woźna w szkole zostaje powiernicą uczniów. Stając się dobrą ciocią czy babcią, szerzy miłość i pokój. Dyrektor jako katolik powinien budować takie relacje w pracy, aby można je było uznać za chrześcijańskie. Dopiero następnym jego krokiem byłoby zostawienie miejsca dla najsłabszych, chociażby poprzez zatrudnienie osoby, która może nie jest bardzo wydajna, ale jako samotna matka z dzieckiem potrzebuje pracy. Wtedy zysk firmy może być trochę mniejszy, ale nieporównanie wzrośnie w niebie...

Często uciekamy od potrzebujących, ponieważ doskonale wiemy, że kontakt z nimi zmusi nas do zaangażowania. Nawiązanie relacji z drugim człowiekiem sprawia, że w pewnym stopniu zaczynamy być za niego odpowiedzialni. Dlatego unikamy więzi, gdyż stoi za nimi zawsze w mniejszym lub większym zakresie jakieś zobowiązanie. W sakramencie małżeństwa jest ono nieporównywalnie większe niż w stosunku do sąsiadki, która potrzebuje, żeby jej zrobić zakupy. Raz podjęta decyzja o udzieleniu pomocy skutkuje tym, że następnym razem trudniej będzie nam odmówić i będziemy musieli wybrać między np. pójściem do kina a zrobieniem komuś zakupów, czy też odwiezieniem sąsiadki do lekarza. Z tego powodu odruchowo unikamy dodatkowych zobowiązań. Ale robimy tak na własną odpowiedzialność przed Panem Bogiem.

Z jednej strony chrześcijaństwo mówi nam o potrzebie wrażliwości na bliźniego i o gotowości do służby, a z drugiej nasz system społeczny premiuje indywidualny sukces, który niejako domaga się pokonania słabszej konkurencji... Czy istnieje sposób na przekroczenie tej kulturowej schizofrenii?

Tak się dzieje w społeczeństwie konsumpcyjnym. Musimy zdać sobie sprawę, że być chrześcijaninem to mieć odwagę pójść pod prąd.  

Systemowa pomoc bardzo często nie jest pomaganiem, ale tworzeniem zbiurokratyzowanego, zamkniętego systemu, który wyklucza ogromną rzeszę ludzi potrzebujących. Wystarczy, że dochód przekroczy ustalony limit o złotówkę i człowiek traci prawo do pomocy społecznej. Przecież ta złotówka nie uratuje rodziny, która żyje na granicy nędzy i nie ma co jeść, ale takie są przepisy. Podobnych przykładów jest bardzo wiele, także w kontekście bezdomności.

W tej chwili rządzący przygotowują zmianę ustawy o pomocy społecznej i w projekcie organizacje pozarządowe prowadzące domy dla bezdomnych będą zmuszone przyjmować do schroniska ludzi wyłącznie ze skierowaniem. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której w nocy straż miejska przywozi nam chorego człowieka bezdomnego, a my nie możemy go przyjąć, bo nie ma skierowania... Załóżmy, że go jednak przyjmujemy i występujemy do MOPS-u o skierowanie i je otrzymujemy, ale tylko na miesiąc. Co mamy z nim zrobić po tym czasie? Wyrzucić? A jeśli jest ciężko chory?... To są niedorzeczne pomysły! W ten sposób tworzy się system, który jest sprzeczny z Ewangelią, a także z ideą państwa demokratycznego, które ma pełnić funkcję wspierającą w stosunku do obywateli.

W jednej ze swoich wypowiedzi wspomniała Siostra, że fundusze unijne tylko w 20 procentach kierowane są do ubogich, a większość przejadają instytucje i biurokracja...

Nie dalej jak wczoraj odbierałam kolejne maile z propozycjami „nie do odrzucenia”. Organizacje pozarządowe, które zajmują się bezdomnymi, tworzą nieraz niebotycznie drogie programy, z których nic nie wynika... W ten sposób pieniądze, które mogłyby pomagać bezdomnym, są trawione przez zespoły specjalistów, którzy tak naprawdę niewiele z bezdomnymi mają wspólnego, nie żyją z nimi na co dzień. A na koniec takiego programu najlepiej zrobić konferencję w ekskluzywnym hotelu...

System, o którym Siostra mówi, nieustannie się zacieśnia także w wymiarze gospodarczym i coraz trudniej się w nim odnaleźć ludziom uboższym. Na początku lat 90. XX wieku do tego, aby zająć się handlem, wystarczyło łóżko polowe, na którym można było wyłożyć towar, a dziś trzeba mieć spory kapitał na sklep, kasę fiskalną i orientować się w setkach przepisów. Jeśli ktoś wtedy nie wykorzystał szansy, dziś już nie ma możliwości wejścia na rynek...

Jest absolutnie wykluczony! System robi się coraz bardziej szczelny.

W Warszawie rodzą się pomysły, aby stworzyć bazę danych, w której każdy bezdomny, zanim zostanie przyjęty do schroniska, będzie musiał wypełnić szczegółową ankietę i podać wszystkie informacje o sobie, łącznie z tym, na co chorował i ile lat siedział w więzieniu. Ta baza miałaby być dostępna dla wszystkich stron zajmujących się bezdomnością. Czyli kiedy przyjdzie do mnie pan Kowalski, to ja sprawdzam w systemie, w ilu schroniskach wcześniej nocował i co narozrabiał, wobec tego, mogę go nie przyjąć. Być może rzeczywiście narozrabiał, ale może u mnie oprzytomnieje…

W ten sposób system, który z założenia ma zaoszczędzić pieniądze, w rzeczywistości kosztuje krocie, bo do jego stworzenia, a potem do obsługi trzeba zatrudnić nowych ludzi. To jest paranoja! Niebawem wszelkie działania pomocowe mogą okazać się niemożliwe.

Organizacja pozarządowa ma zastępować państwo tam, gdzie ono nie daje sobie rady. Niestety biurokracja, kiedy zaczyna rządzić losem obywateli, staje się rodzajem totalitaryzmu. To powoduje wykluczanie ogromnych rzesz ludzi. Nawet jeżeli założymy, że wszyscy będą mieli minimalne środki do życia, to będą one na tyle małe, że nie pozwolą uczestniczyć w życiu edukacyjnym, kulturalnym, duchowym, ekonomicznym itp. Nie mówię oczywiście o zwykłych kosztach administracyjnych czy o potrzebie rozliczania się, bo to jest konieczne.

Z jednej strony słyszymy, że jesteśmy zieloną wyspą i mamy wzrost gospodarczy, a z drugiej strony dwa miliony obywateli wyjechało w poszukiwaniu pracy, bo nie znalazło w Polsce swojego miejsca, a i teraz mamy wysoką stopę bezrobocia...

Trzeba sobie powiedzieć jasno, że Polska dopiero od dwudziestu kilku lat może powoli stawać gospodarczo na nogi po koszmarnych zniszczeniach systemowych, jakie pozostawił nam w dziedzictwie PRL. Trudno zatem liczyć na cud. Nie możemy porównywać się do krajów Europy Zachodniej, które swoje bogactwo w dużej mierze budowały na koloniach, jak było to w przypadku Francji, Belgii czy Wielkiej Brytanii. Poza tym kraje te nie były w czasie drugiej wojny światowej tak zniszczone jak Polska i nie pustoszył ich system komunistyczny. Trzeba zatem być obiektywnym i stwierdzić, że nie jesteśmy w stanie szybko dojść do poziomu życia w tych państwach, co nie oznacza, że i one nie borykają się ze swoimi problemami. Na przykład z Francji z powodu wysokiego bezrobocia wyjechało milion osiemset tysięcy młodych ludzi. Nie jest to jednak tak głęboki kryzys jak u nas.

Tak więc nasze historyczne uwarunkowania były zupełnie inne, co nie oznacza, że nie można by w tej chwili sprawić, aby wielu naszych współobywateli czy braci w Chrystusie miało szansę na lepsze życie. Oczywiście potrzeba do tego uczciwości i zrobienia miejsca innym, a przede wszystkim przemiany naszego myślenia. Bo co przyniesie płacz nad tym, że wyjechało prawie dwa miliony młodych ludzi, jeśli sami jako pracodawcy nie chcemy płacić godziwie za pracę albo zatrudniamy „na czarno”, albo płacimy podatki w rajach podatkowych czy też tworzymy biurokrację, aby kolejna armia urzędników miała zatrudnienie, co nijak się ma do rzeczywistych potrzeb, a kosztuje państwo ogromne pieniądze. Tak w każdym z nas rodzi się obłuda, bo to prawda, że nie jest dobrze, ale rodzi się pytanie, co ja zrobiłem, aby tak nie było.

Swoją drogę pomagania ubogim rozpoczynała Siostra od noclegowni. Jak to się stało, że po przybyciu do województwa świętokrzyskiego podjęła Siostra tak wiele nowych inicjatyw społecznych?

Zaczynałam od domu dla ludzi bezdomnych, pierwszego w Polsce przeznaczonego dla kobiet. Było to w roku 1989. Praktycznie do tego momentu jakakolwiek działalność obywatelska w ramach organizacji była niemożliwa. Owszem we Wrocławiu istniało Towarzystwo Brata Alberta, które posiadało schronisko, ale borykało się z ogromnymi problemami. W czasach komunizmu władze bardzo mu dokuczały. Poza tym zarówno sytuacja ekonomiczna, jak i społeczna była wtedy dramatyczna.

Po naszym pierwszym domu dla ludzi bezdomnych powstało jeszcze siedem. Mieliśmy je w Warszawie i podobną placówkę postanowiliśmy otworzyć na wsi. Wiadomo było, że są tam ludzie, którzy z powodu swojego uzależnienia nie pójdą do pracy, nie dostaną też renty ani emerytury, bo są za młodzi albo w życiu za mało pracowali. Ludzie ci nie są w stanie samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie, bo albo są lekko upośledzeni, albo uzależnieni od alkoholu, albo nie mają szans na pracę, bo są po pięćdziesiątce...

Szybko okazało się, że wokół nas są także inne społeczne potrzeby. Kiedy przychodzili do nas ludzie z kolejnymi problemami, staraliśmy się na te potrzeby odpowiadać. W ten sposób powstały warsztaty pracy, świetlica dla dzieci, przedszkole i fundusz stypendialny...

Słyszałem o tym ostatnim pomyśle…

…bilet miesięczny na dojazd z wioski do miasta, w którym funkcjonują szkoły średnie, kosztuje około 130 złotych. Są to pieniądze, których w wielu wiejskich rodzinach po prostu nie ma, nie mówiąc już o podręcznikach, ubraniu i innych potrzebach ucznia szkoły średniej... Nasz fundusz pomógł zdobyć wykształcenie średnie i wyższe naprawdę ogromnej rzeszy młodzieży. I nadal pomaga.

Wielu świętych i błogosławionych swoją życiową misję wiązało z pomaganiem ubogim, np. św. Franciszek, Wincenty á Paulo, Ojciec Pio, Matka Teresa z Kalkuty... Czy któryś z nich był dla Siostry szczególną inspiracją?

Myślę, że wszyscy wymienieni i jeszcze bardzo wielu innych. Nie nazwałabym zresztą tego inspiracją, bo to są po prostu moi starsi koledzy i koleżanki... (śmiech). Nie znaczy to jednak, że jestem święta, ale jeśli wierzymy w świętych obcowanie, uznajemy, że są to nasi starsi bracia i siostry, którzy modlą się za nas i towarzyszą nam w drodze do Chrystusa, w miarę jak się z nimi zaprzyjaźnimy. Bo oni taką drogę mają już za sobą.

Jak przeciętny chrześcijanin powinien szukać własnej drogi rozwoju w pomaganiu innym? Od czego zacząć?

Od zwykłych, prostych gestów miłości. Od tego, żeby podać kawę zmęczonej żonie, która wraca z pracy, zainteresować się własną babcią, posiedzieć z nią, wypić herbatkę i zjeść kawałek ciasta... Od tego, żeby uśmiechnąć się do sąsiadki, powiedzieć: „dzień dobry”, otworzyć jej drzwi w windzie i pomóc wnieść zakupy. Od tego, żeby zobaczyć, że dziecko sąsiadów, które jest koleżanką czy kolegą mojego dziecka, nie pojechało na wycieczkę szkolną i zadać sobie pytanie: dlaczego? Może w domu nie było na to pieniędzy, a my moglibyśmy pomóc...

Trzeba zaczynać od bardzo prostych rzeczy. Nie chodzi o rzeczy wielkie. Miłość na co dzień budujemy małymi gestami. 

Siostra Małgorzata Chmielewska (ur. 1951 roku) po ukończeniu studiów biologicznych na Uniwersytecie Warszawskim i odkryciu katolicyzmu zaangażowała się w duszpasterstwo osób niewidomych oraz w pomoc kobietom osadzonym w więzieniu. W 1990 roku wstąpiła do francuskiej Wspólnoty „Chleb Życia”, która zaczęła funkcjonować na terenie Polski, a w 1998 roku złożyła śluby wieczyste. Jest inicjatorką wielu działań społecznych, których celem jest pomoc najuboższym i wykluczonym. Więcej informacji: www.chlebzycia.org.

„Głos Ojca Pio” [85/1/2014]

www.glosojcapio.pl